2.11.2016

23. Chłód.

Nie do końca o taki obrót spraw ci chodziło, czyż nie? Ostatnie tygodnie (za chwilę przeliczane już właściwie w miesiącach) miały wyglądać inaczej. Bo oczywiście miałeś swoją wizję – jakbyś się nie zapierał, nie mogłeś się wyrzec z twarzą nieskażoną kłamstwem tego, że bywały wieczory, gdy czas mijał ci na snuciu niemych opowieści. Tkaniu potencjalnych zdarzeń, wymian słów, spojrzeń, gestów. A w tym wszystkim miało być bardzo dużo cynamonu. Na granicy akceptacji.
Zamiast tego była szorstkość. Obecna w jej postawie, tak bardziej zamkniętej, jakby chciała postawić między wami wysoki mur. Jakby stawiała go latami, a wasza ostatnia rozmowa była tą przysłowiową wisienką na torcie. Oficjalnym zakończeniem budowy. Oddaniem gotowego produktu do użytku. Pierwszą próbą. Musiałeś przyznać, zadziałał. Spełnił swoją rolę wręcz boleśnie. Była też obcość. W tym mocno naciągniętym, ciemnym materiale, w którym chyba próbowała się skryć – nie tylko fizycznie. W braku spojrzenia jej zielonych oczu, których szukałeś przy każdym waszym spotkaniu i za którymi tęskniłeś, gdy byłeś daleko. Bo przecież to one niejednokrotnie gwarantowały ci to, że znajdowałeś w miarę stabilny grunt pod stopami. Że wpadałeś w otchłań tylko na chwilę, ot na tyle, aby wydostać się z niej w tej ostatniej chwili – takiej chwili, w której zaczynało ci się wydawać, że tam już przecież nic nie ma.
I był strach. Tak, tego ostatniego było naprawdę dużo. Był strach związany z tym, że pierwszy raz to nie ty zamykałeś drzwi. To nie ty wyjaśniałeś jak będzie teraz funkcjonować ta wasza dwuosobowa ruletka. Tylko strachem zareagować mogłeś na to, że nie wiedziałeś, co właściwie nastąpi dalej. Czy nastąpi cokolwiek.
Zemdliło cię od cynamonu.

*

No proszę, proszę... Jaka panna staranna, jaka dokładna, och i ach. Jak zebrała te wszystkie kartki do jednej teczki, włożyła nawet zeszyt w przezroczystą okładkę, wyrwała ze środka kilka stron, na których rysunki nie miały nic wspólnego z substancjami czy związkami. Wychuchała te swoje efekty pracy, dowody rzeczowe. Namacalne świadectwa sukcesów i porażek. Siebie, za to, praktycznie wcale nie ogarnęła. Z tą grzywką opadającą na oczy, szarą czapką trzymającą się ledwie na czubku głowy. W tym za dużym, pozaciąganym swetrze. I przydeptanych trampkach. Rasowo, panno Maleńczuk.
Drogę całkiem nieźle zapamiętałaś, a przynajmniej tak ci się wydawało do momentu, w którym skręciłaś w korytarz, w którym miał wisieć ten plakat... No, z jakiejś konferencji chyba. A tu zmyłka. Ściana czysta (o ile przymknąć oko na pojedyncze odpryski farby). I co teraz? Brniesz dalej, czyż nie? No przecież nie wrócisz teraz do domu. Nie, skoro tyle czasu zajęło ci zebranie się w sobie. Ale, ale... Nie musisz tak groźnie na mnie patrzeć, niemal zabijać wzrokiem (albo chociaż unieruchamiać szpilkami). Przecież wiem, że nie spędzałaś bezsennych nocy na rozmyślaniach o jego potarganych włosach. Brońcie bogowie, żadnych „co by było, gdybym spotkała go tu i teraz”. Ani odrobiny „ty durniu”, „zwiał, tchórz”. Ot, po prostu, w którymś momencie zabrakło ci rozrywki, którą ci dostarczał raz w tygodniu. I wkurzało cię, przyznaj, że przecież miałaś go za totalnie przewidywalnego, a do tego super-hiper-ekstra odpowiedzialnego... A tu surpriza. Więcej nie przyszedł.
Zatrzymałaś się na środku korytarza. No nijak nie było to skrzydło, do którego cię wtedy zabrał. Zbiegłaś więc po schodach, z tą swoją teczką. Kolorową, a jakże. Pewnie, że nie zapytasz nikogo o drogę. A już na pewno nie o konkretnego doktoranta. W życiu. Po życiu też nie. Nie żebyś miała tu wędrować aż uschniesz. Chociaż w sumie z lekka głodna byłaś. Po piętnastu minutach wędrowania. Nie ma co, kolejny sukces – tym razem na polu aktywności fizycznej. Nie poznaję cię, panno Adrianno. Aż dziwne, że zadyszki nie dostałaś.
Skręciłaś w kolejny korytarz. Ok, tu przynajmniej kręcą się jacyś ludzie. Nawet ich sporo. Chwila i zagadka rozwiązana – bufet. Działa na studentów jak lep na muchy.
- Bratasz się z niewolnikami? - odsunęłaś krzesło z głośnym szurnięciem i klapnęłaś na nie z impetem.
Odchyliłaś się na oparcie, brew powędrowała do góry, ręce skrzyżowałaś i zrobiłaś tę swoją minę w stylu „no czekam, czekam”. A on się, tak jakby, zdziwił.
- A co ty tu robisz? - odłożył kanapkę, zaraz też sięgając po serwetkę.
Kulturka musi być, co nie?
- Patrz, co żeś narobił – podsunęłaś mu teczkę tak blisko, jak tylko było to możliwe, unikając przy tym zalania jej kawą, którą musiał wcześniej sobie zamówić.
Kanapka wyglądała raczej na „dzieło” męskich rąk, niż produkt, który można by dostać w bufecie. Krzywa, delikatnie mówiąc. Raczej monotematyczna, jeśli chodzi o składniki. Zapychacz.
Sięgnął po teczkę. Przez dobrych kilka minut przeglądał kartki, marszczył przy tym czoło. Momentami wyglądał tak, jakby już miał coś powiedzieć (z odpowiednią dawką oburzenia, oczywiście), ale chyba gryzł się w język. I to dosłownie.
- No i? Dumny z siebie jesteś? - nie dawałaś za wygraną.
- No słabo to wygląda... W sensie nie wszystko, ale ostatnie dwa sprawdziany to położyłaś teatralnie – rasowy profesorek, nie będzie głaskał po główce.
- Porzuciłeś mnie. Nie, żebym łzy roniła, no ale trochę przyzwoitości mogłeś okazać – oparłaś ręce na stole, a twój wzrok na chwilę zatrzymał się na kanapce.
Nadgryziona czy nie, aktualnie przestawało to mieć znaczenie. Sięgnęłaś po nią i zwyczajnie zatopiłaś w niej zęby. Można by powiedzieć, że nie jadłaś miesiąc... A dokładnie jakieś cztery godziny.
- Nie wyglądasz na wybitnie zajętego – dywagowałaś, z prawie pełnymi ustami. - Ani przemęczonego pracą. Daleko ci do ziemistej cery, przetłuszczonych włosów.
Uśmiechnął się? Ciężko powiedzieć, jak się ponad połowę swojej uwagi poświęca kanapce z serem. Czy może raczej czymś, co obok tego sera leżało. W każdym razie, nie złożył kartek, nie schował ich jeszcze do teczki. Zdawał się raczej nadal je analizować, być może już planować coś bardziej konkretnego. A poza tym, pozbył się drugiego śniadania, więc cóż innego mógł robić.
- Czyli czwartki, 17? - otarłaś usta dłonią.
Zabębniłaś palcami o blat stolika, czekając na odpowiedź. Choć trzeba przyznać, że tonu użyłaś raczej retorycznego.
- Zatrzymam to – stwierdził tylko, wskazując na teczkę.
Być może popełniłaś spory błąd. Szczególnie, że ton miał wybitnie poważny. Czwartki znów mogły się okazać potencjalną drogą przez mękę. I źródłem dodatkowej pracy domowej, z której nie da się wymigać przymusową obecnością na przyjęciu w ambasadzie, albo udziałem w kolejnym wernisażu. No ale przecież sama tu przyszłaś.
- Brrr... Zimna – skrzywiłaś się, przełykając spory łyk jego kawy.

I tyle cię widział.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz