Nie do końca o taki
obrót spraw ci chodziło, czyż nie? Ostatnie tygodnie (za chwilę
przeliczane już właściwie w miesiącach) miały wyglądać
inaczej. Bo oczywiście miałeś swoją wizję – jakbyś się nie
zapierał, nie mogłeś się wyrzec z twarzą nieskażoną kłamstwem
tego, że bywały wieczory, gdy czas mijał ci na snuciu niemych
opowieści. Tkaniu potencjalnych zdarzeń, wymian słów, spojrzeń,
gestów. A w tym wszystkim miało być bardzo dużo cynamonu. Na
granicy akceptacji.
Zamiast tego była
szorstkość. Obecna w jej postawie, tak bardziej zamkniętej, jakby
chciała postawić między wami wysoki mur. Jakby stawiała go
latami, a wasza ostatnia rozmowa była tą przysłowiową wisienką
na torcie. Oficjalnym zakończeniem budowy. Oddaniem gotowego
produktu do użytku. Pierwszą próbą. Musiałeś przyznać,
zadziałał. Spełnił swoją rolę wręcz boleśnie. Była też
obcość. W tym mocno naciągniętym, ciemnym materiale, w którym
chyba próbowała się skryć – nie tylko fizycznie. W braku
spojrzenia jej zielonych oczu, których szukałeś przy każdym
waszym spotkaniu i za którymi tęskniłeś, gdy byłeś daleko. Bo
przecież to one niejednokrotnie gwarantowały ci to, że znajdowałeś
w miarę stabilny grunt pod stopami. Że wpadałeś w otchłań tylko
na chwilę, ot na tyle, aby wydostać się z niej w tej ostatniej
chwili – takiej chwili, w której zaczynało ci się wydawać, że
tam już przecież nic nie ma.
I był strach. Tak, tego
ostatniego było naprawdę dużo. Był strach związany z tym, że
pierwszy raz to nie ty zamykałeś drzwi. To nie ty wyjaśniałeś
jak będzie teraz funkcjonować ta wasza dwuosobowa ruletka. Tylko
strachem zareagować mogłeś na to, że nie wiedziałeś, co
właściwie nastąpi dalej. Czy nastąpi cokolwiek.
Zemdliło cię od
cynamonu.
*
No proszę, proszę...
Jaka panna staranna, jaka dokładna, och i ach. Jak zebrała te
wszystkie kartki do jednej teczki, włożyła nawet zeszyt w
przezroczystą okładkę, wyrwała ze środka kilka stron, na których
rysunki nie miały nic wspólnego z substancjami czy związkami.
Wychuchała te swoje efekty pracy, dowody rzeczowe. Namacalne
świadectwa sukcesów i porażek. Siebie, za to, praktycznie wcale
nie ogarnęła. Z tą grzywką opadającą na oczy, szarą czapką
trzymającą się ledwie na czubku głowy. W tym za dużym,
pozaciąganym swetrze. I przydeptanych trampkach. Rasowo, panno
Maleńczuk.
Drogę całkiem nieźle
zapamiętałaś, a przynajmniej tak ci się wydawało do momentu, w
którym skręciłaś w korytarz, w którym miał wisieć ten
plakat... No, z jakiejś konferencji chyba. A tu zmyłka. Ściana
czysta (o ile przymknąć oko na pojedyncze odpryski farby). I co
teraz? Brniesz dalej, czyż nie? No przecież nie wrócisz teraz do
domu. Nie, skoro tyle czasu zajęło ci zebranie się w sobie. Ale,
ale... Nie musisz tak groźnie na mnie patrzeć, niemal zabijać
wzrokiem (albo chociaż unieruchamiać szpilkami). Przecież wiem, że
nie spędzałaś bezsennych nocy na rozmyślaniach o jego potarganych
włosach. Brońcie bogowie, żadnych „co by było, gdybym spotkała
go tu i teraz”. Ani odrobiny „ty durniu”, „zwiał, tchórz”.
Ot, po prostu, w którymś momencie zabrakło ci rozrywki, którą ci
dostarczał raz w tygodniu. I wkurzało cię, przyznaj, że przecież
miałaś go za totalnie przewidywalnego, a do tego super-hiper-ekstra
odpowiedzialnego... A tu surpriza. Więcej nie przyszedł.
Zatrzymałaś się na
środku korytarza. No nijak nie było to skrzydło, do którego cię
wtedy zabrał. Zbiegłaś więc po schodach, z tą swoją teczką.
Kolorową, a jakże. Pewnie, że nie zapytasz nikogo o drogę. A już
na pewno nie o konkretnego doktoranta. W życiu. Po życiu też nie.
Nie żebyś miała tu wędrować aż uschniesz. Chociaż w sumie z
lekka głodna byłaś. Po piętnastu minutach wędrowania. Nie ma co,
kolejny sukces – tym razem na polu aktywności fizycznej. Nie
poznaję cię, panno Adrianno. Aż dziwne, że zadyszki nie dostałaś.
Skręciłaś w kolejny
korytarz. Ok, tu przynajmniej kręcą się jacyś ludzie. Nawet ich
sporo. Chwila i zagadka rozwiązana – bufet. Działa na studentów
jak lep na muchy.
- Bratasz się z
niewolnikami? - odsunęłaś krzesło z głośnym szurnięciem i
klapnęłaś na nie z impetem.
Odchyliłaś się na
oparcie, brew powędrowała do góry, ręce skrzyżowałaś i
zrobiłaś tę swoją minę w stylu „no czekam, czekam”. A on
się, tak jakby, zdziwił.
- A co ty tu robisz? -
odłożył kanapkę, zaraz też sięgając po serwetkę.
Kulturka musi być, co
nie?
- Patrz, co żeś narobił
– podsunęłaś mu teczkę tak blisko, jak tylko było to możliwe,
unikając przy tym zalania jej kawą, którą musiał wcześniej
sobie zamówić.
Kanapka wyglądała
raczej na „dzieło” męskich rąk, niż produkt, który można by
dostać w bufecie. Krzywa, delikatnie mówiąc. Raczej
monotematyczna, jeśli chodzi o składniki. Zapychacz.
Sięgnął po teczkę.
Przez dobrych kilka minut przeglądał kartki, marszczył przy tym
czoło. Momentami wyglądał tak, jakby już miał coś powiedzieć
(z odpowiednią dawką oburzenia, oczywiście), ale chyba gryzł się
w język. I to dosłownie.
- No i? Dumny z siebie
jesteś? - nie dawałaś za wygraną.
- No słabo to wygląda...
W sensie nie wszystko, ale ostatnie dwa sprawdziany to położyłaś
teatralnie – rasowy profesorek, nie będzie głaskał po główce.
- Porzuciłeś mnie. Nie,
żebym łzy roniła, no ale trochę przyzwoitości mogłeś okazać –
oparłaś ręce na stole, a twój wzrok na chwilę zatrzymał się na
kanapce.
Nadgryziona czy nie,
aktualnie przestawało to mieć znaczenie. Sięgnęłaś po nią i
zwyczajnie zatopiłaś w niej zęby. Można by powiedzieć, że nie
jadłaś miesiąc... A dokładnie jakieś cztery godziny.
- Nie wyglądasz na
wybitnie zajętego – dywagowałaś, z prawie pełnymi ustami. - Ani
przemęczonego pracą. Daleko ci do ziemistej cery, przetłuszczonych
włosów.
Uśmiechnął się?
Ciężko powiedzieć, jak się ponad połowę swojej uwagi poświęca
kanapce z serem. Czy może raczej czymś, co obok tego sera leżało.
W każdym razie, nie złożył kartek, nie schował ich jeszcze do
teczki. Zdawał się raczej nadal je analizować, być może już
planować coś bardziej konkretnego. A poza tym, pozbył się
drugiego śniadania, więc cóż innego mógł robić.
- Czyli czwartki, 17? -
otarłaś usta dłonią.
Zabębniłaś palcami o
blat stolika, czekając na odpowiedź. Choć trzeba przyznać, że
tonu użyłaś raczej retorycznego.
- Zatrzymam to –
stwierdził tylko, wskazując na teczkę.
Być może popełniłaś
spory błąd. Szczególnie, że ton miał wybitnie poważny. Czwartki
znów mogły się okazać potencjalną drogą przez mękę. I źródłem
dodatkowej pracy domowej, z której nie da się wymigać przymusową
obecnością na przyjęciu w ambasadzie, albo udziałem w kolejnym
wernisażu. No ale przecież sama tu przyszłaś.
- Brrr... Zimna –
skrzywiłaś się, przełykając spory łyk jego kawy.
I tyle cię widział.