2.11.2016

23. Chłód.

Nie do końca o taki obrót spraw ci chodziło, czyż nie? Ostatnie tygodnie (za chwilę przeliczane już właściwie w miesiącach) miały wyglądać inaczej. Bo oczywiście miałeś swoją wizję – jakbyś się nie zapierał, nie mogłeś się wyrzec z twarzą nieskażoną kłamstwem tego, że bywały wieczory, gdy czas mijał ci na snuciu niemych opowieści. Tkaniu potencjalnych zdarzeń, wymian słów, spojrzeń, gestów. A w tym wszystkim miało być bardzo dużo cynamonu. Na granicy akceptacji.
Zamiast tego była szorstkość. Obecna w jej postawie, tak bardziej zamkniętej, jakby chciała postawić między wami wysoki mur. Jakby stawiała go latami, a wasza ostatnia rozmowa była tą przysłowiową wisienką na torcie. Oficjalnym zakończeniem budowy. Oddaniem gotowego produktu do użytku. Pierwszą próbą. Musiałeś przyznać, zadziałał. Spełnił swoją rolę wręcz boleśnie. Była też obcość. W tym mocno naciągniętym, ciemnym materiale, w którym chyba próbowała się skryć – nie tylko fizycznie. W braku spojrzenia jej zielonych oczu, których szukałeś przy każdym waszym spotkaniu i za którymi tęskniłeś, gdy byłeś daleko. Bo przecież to one niejednokrotnie gwarantowały ci to, że znajdowałeś w miarę stabilny grunt pod stopami. Że wpadałeś w otchłań tylko na chwilę, ot na tyle, aby wydostać się z niej w tej ostatniej chwili – takiej chwili, w której zaczynało ci się wydawać, że tam już przecież nic nie ma.
I był strach. Tak, tego ostatniego było naprawdę dużo. Był strach związany z tym, że pierwszy raz to nie ty zamykałeś drzwi. To nie ty wyjaśniałeś jak będzie teraz funkcjonować ta wasza dwuosobowa ruletka. Tylko strachem zareagować mogłeś na to, że nie wiedziałeś, co właściwie nastąpi dalej. Czy nastąpi cokolwiek.
Zemdliło cię od cynamonu.

*

No proszę, proszę... Jaka panna staranna, jaka dokładna, och i ach. Jak zebrała te wszystkie kartki do jednej teczki, włożyła nawet zeszyt w przezroczystą okładkę, wyrwała ze środka kilka stron, na których rysunki nie miały nic wspólnego z substancjami czy związkami. Wychuchała te swoje efekty pracy, dowody rzeczowe. Namacalne świadectwa sukcesów i porażek. Siebie, za to, praktycznie wcale nie ogarnęła. Z tą grzywką opadającą na oczy, szarą czapką trzymającą się ledwie na czubku głowy. W tym za dużym, pozaciąganym swetrze. I przydeptanych trampkach. Rasowo, panno Maleńczuk.
Drogę całkiem nieźle zapamiętałaś, a przynajmniej tak ci się wydawało do momentu, w którym skręciłaś w korytarz, w którym miał wisieć ten plakat... No, z jakiejś konferencji chyba. A tu zmyłka. Ściana czysta (o ile przymknąć oko na pojedyncze odpryski farby). I co teraz? Brniesz dalej, czyż nie? No przecież nie wrócisz teraz do domu. Nie, skoro tyle czasu zajęło ci zebranie się w sobie. Ale, ale... Nie musisz tak groźnie na mnie patrzeć, niemal zabijać wzrokiem (albo chociaż unieruchamiać szpilkami). Przecież wiem, że nie spędzałaś bezsennych nocy na rozmyślaniach o jego potarganych włosach. Brońcie bogowie, żadnych „co by było, gdybym spotkała go tu i teraz”. Ani odrobiny „ty durniu”, „zwiał, tchórz”. Ot, po prostu, w którymś momencie zabrakło ci rozrywki, którą ci dostarczał raz w tygodniu. I wkurzało cię, przyznaj, że przecież miałaś go za totalnie przewidywalnego, a do tego super-hiper-ekstra odpowiedzialnego... A tu surpriza. Więcej nie przyszedł.
Zatrzymałaś się na środku korytarza. No nijak nie było to skrzydło, do którego cię wtedy zabrał. Zbiegłaś więc po schodach, z tą swoją teczką. Kolorową, a jakże. Pewnie, że nie zapytasz nikogo o drogę. A już na pewno nie o konkretnego doktoranta. W życiu. Po życiu też nie. Nie żebyś miała tu wędrować aż uschniesz. Chociaż w sumie z lekka głodna byłaś. Po piętnastu minutach wędrowania. Nie ma co, kolejny sukces – tym razem na polu aktywności fizycznej. Nie poznaję cię, panno Adrianno. Aż dziwne, że zadyszki nie dostałaś.
Skręciłaś w kolejny korytarz. Ok, tu przynajmniej kręcą się jacyś ludzie. Nawet ich sporo. Chwila i zagadka rozwiązana – bufet. Działa na studentów jak lep na muchy.
- Bratasz się z niewolnikami? - odsunęłaś krzesło z głośnym szurnięciem i klapnęłaś na nie z impetem.
Odchyliłaś się na oparcie, brew powędrowała do góry, ręce skrzyżowałaś i zrobiłaś tę swoją minę w stylu „no czekam, czekam”. A on się, tak jakby, zdziwił.
- A co ty tu robisz? - odłożył kanapkę, zaraz też sięgając po serwetkę.
Kulturka musi być, co nie?
- Patrz, co żeś narobił – podsunęłaś mu teczkę tak blisko, jak tylko było to możliwe, unikając przy tym zalania jej kawą, którą musiał wcześniej sobie zamówić.
Kanapka wyglądała raczej na „dzieło” męskich rąk, niż produkt, który można by dostać w bufecie. Krzywa, delikatnie mówiąc. Raczej monotematyczna, jeśli chodzi o składniki. Zapychacz.
Sięgnął po teczkę. Przez dobrych kilka minut przeglądał kartki, marszczył przy tym czoło. Momentami wyglądał tak, jakby już miał coś powiedzieć (z odpowiednią dawką oburzenia, oczywiście), ale chyba gryzł się w język. I to dosłownie.
- No i? Dumny z siebie jesteś? - nie dawałaś za wygraną.
- No słabo to wygląda... W sensie nie wszystko, ale ostatnie dwa sprawdziany to położyłaś teatralnie – rasowy profesorek, nie będzie głaskał po główce.
- Porzuciłeś mnie. Nie, żebym łzy roniła, no ale trochę przyzwoitości mogłeś okazać – oparłaś ręce na stole, a twój wzrok na chwilę zatrzymał się na kanapce.
Nadgryziona czy nie, aktualnie przestawało to mieć znaczenie. Sięgnęłaś po nią i zwyczajnie zatopiłaś w niej zęby. Można by powiedzieć, że nie jadłaś miesiąc... A dokładnie jakieś cztery godziny.
- Nie wyglądasz na wybitnie zajętego – dywagowałaś, z prawie pełnymi ustami. - Ani przemęczonego pracą. Daleko ci do ziemistej cery, przetłuszczonych włosów.
Uśmiechnął się? Ciężko powiedzieć, jak się ponad połowę swojej uwagi poświęca kanapce z serem. Czy może raczej czymś, co obok tego sera leżało. W każdym razie, nie złożył kartek, nie schował ich jeszcze do teczki. Zdawał się raczej nadal je analizować, być może już planować coś bardziej konkretnego. A poza tym, pozbył się drugiego śniadania, więc cóż innego mógł robić.
- Czyli czwartki, 17? - otarłaś usta dłonią.
Zabębniłaś palcami o blat stolika, czekając na odpowiedź. Choć trzeba przyznać, że tonu użyłaś raczej retorycznego.
- Zatrzymam to – stwierdził tylko, wskazując na teczkę.
Być może popełniłaś spory błąd. Szczególnie, że ton miał wybitnie poważny. Czwartki znów mogły się okazać potencjalną drogą przez mękę. I źródłem dodatkowej pracy domowej, z której nie da się wymigać przymusową obecnością na przyjęciu w ambasadzie, albo udziałem w kolejnym wernisażu. No ale przecież sama tu przyszłaś.
- Brrr... Zimna – skrzywiłaś się, przełykając spory łyk jego kawy.

I tyle cię widział.

22. Drobiazgi.

Obserwowanie jej stało się swego rodzaju rozrywką. Oczywiście, za cholerę nie przyznałbyś tego głośno, ale siadanie na ławce i śledzenie wzrokiem, co też ta wariatka wyrabia, sprawiało ci... Hm, radość to duże słowo. Nie pokuszę się o nie w twoim kontekście, o nie. Wyciągałeś jednak przed siebie nogi, niemal swobodnie rozsiadałeś i z lekko przekrzywioną głową, podążałeś wzrokiem za drobną taneczną figurką. Kojarzyła ci się z lalką, ale nie z taką, która błyszczała nowością na sklepowej półce, w idealnie skrojonej spódniczce primabaleriny. Twórca tej lalki chyba wypił o jeden kieliszek wina za dużo. Pędzel omsknął się, gdy wypełniał wykrój jej wąskich ust, kilka kropli spadło na policzek, kiedy pracował nad rzęsami. Włosy przeszły już chyba przez ręce przynajmniej jednej kilkuletniej właścicielki. Niby kręcone, ale jednocześnie totalnie nieujarzmione. Na szybko ogarnięte długimi, wąskimi palcami. Kilka kolorowych spinek przytrzymujących pojedyncze loki. Myśl przewodnia fryzury – nieznana.
Czy ty się właśnie uśmiechnąłeś? Dorianie, nie wierzę... A nie był to czasem niekontrolowany grymas, hm?
Gwizdnęła, okręcając się w niezgrabnym piruecie.
- Owca, no chodź, owca! - zawołała w kierunku białego, kudłatego psa
Ten podbiegł w jej kierunku i w stanie totalnej euforii, zaczął zataczać wokół niej okręgi. A ona śmiała się. Dość niepohamowanie, bym rzekła. Totalnie poza grafikiem, wytycznymi, przepisami. Co zamiast wzbudzić w tobie irytację, pozwoliło jeszcze bardziej się odprężyć. Nawet jeśli kilkanaście minut wcześniej stoczyłeś z nią, twoją dziwaczną sąsiadką, boje o to, aby wyjść na wspólny spacer z psem.
Postawiłeś kołnierz płaszcza. Ciężko powiedzieć, że mamy już wiosnę. Przedwiośnie ma w sobie nawet za duży ładunek ciepła na tę pogodę. Antoni to jednak nie przeszkadzało, musiała kolekcjonować te wszystkie rumieńce chłodem wyszczypane na jej policzkach. Ewentualne kichnięcia. Pociągnięcia nosem. Wynagradzała to sobie później gorącą czekoladą w towarzystwie brata. Właśnie... Chłopaka widywałeś ledwie na próbach i to nie zawsze. Kiedy już przychodził, bez problemu odnajdywał się w obecnej rutynie, nigdy nie wyszedł przed szereg, zostawał z tyłu. I zdawało mu się to totalnie wystarczać. Czego nie potrafiłeś pojąć. Czasem też słyszałeś jak śpiewa. Ledwie kilka dźwięków, ot tyle ile zdążysz przekazać sąsiadom, schodząc po schodach. Wiedziałeś, że to on, bo zaraz za nim rozlegały się prędkie kroki, postukiwania obcasów. I śmiech. Ten sam, który rozlegał się teraz. Praktycznie co chwilę.
- Dorian – dosłownie klapnęła obok ciebie. Jak zwykle za blisko jak na zwykłe kontakty międzyludzkie.
Praktycznie przylgnęła do twojego boku. Przez moment sprawiała też wrażenie, jakby chciała przerzucić własne nogi przez twoje. Zaniechała jednak tego.
- Dorian – powtórzyła. - Przesiedzisz życie – stwierdziła, przez dosłownie kilka sekund mając ten poważny wyraz twarzy, który dodawał jej lat.
Długo to jednak nie trwało, bo zaraz zaczęło ją „nosić”. Już musiała rozejrzeć się, poprawić włosy, wreszcie wystukać bliżej niezidentyfikowany rytm na twoim udzie. Nagle westchnęła głośno, po czym oparła głowę o twoje ramię.
- Hm? - uniosłeś brwi, czego nie mogła widzieć.
Chwyciła twoją dłoń, która miała w tej chwili pełnić rolę jakiejś tymczasowej zabawki. Normalnie potraktowałbyś to jako poważne naruszenie własnej nietykalności. Za nią jednak nie nadążałeś. Zanim twoje ciało wypracowało reakcje na pierwszy z jej gestów, już musiało się mierzyć z następnym. Powoli zaczynałeś uczyć się tego, że najlepiej będzie, jeśli postarasz się to ignorować. A przynajmniej nie reagować na każdy dotyk z jej strony uskokiem w bok, czy też inną taktyką obronną. Przeczekanie sprawdzało się zazwyczaj najlepiej. Nawet jeśli z każdym kolejnym jej ruchem poziom stresu dziwne wzrastał, by po chwili znów gwałtownie maleć. A to, że ta starsza kobieta, która właśnie przeszła obok was, posłała ci spojrzenie niemal mówiące „boże, jacy ładni”, przełkniesz. Jak zbyt słodki syrop na kaszel.
- Dobra, zbieram się – stęknęła teatralnie. - Chociaż ciężko porzucać tak rozwijającą konwersację, naprawdę – wyprostowała się, po chwili już stojąc pewnie na nogach. - Te wszystkie dywagacje... Naprawdę, nie wiedziałam, że ma pan tyle do powiedzenia na tak różne tematy. Koniecznie muszę nieco więcej poczytać przed naszym następnym spotkaniem, bo zostaję w tyle – pokręciła głową, ciągnąc ten spektakl.
Ani nie podjąłeś gry, ani nie zrobiłeś nic, co mogłoby ją zniechęcić do takiego obcowania z tobą. A to już coś, panie Piotrowicz.
- Czajkowski – krótka komenda i pies już był przy twojej nodze. - Wracamy do domu – dodałeś nieco bardziej miękkim tonem.
Nie wymieniliście żadnego zwyczajowego pożegnania z sąsiadką. Ty skierowałeś się w stronę klatki schodowej, ona pobiegła w drugą stronę, znikając za rogiem.
Właściwie nie wiesz jak nazwać to, co miało miejsce jeszcze chwilę temu. Ot, czasem się powtarzało – jak przeziębienie nawiedzające człowieka wczesną wiosną, gdy wydaje mu się, że szalik może zostawić już w domu, ale następnego ranka zatkany nos dowodzi, że znów się pospieszył ze zrzucaniem z siebie ciepłych warstw.
Wspiąłeś się po schodach, poganiając psa. Wsunąłeś lekko zmarzniętą dłoń do głębokiej kieszeni płaszcza w poszukiwaniu kluczy. Zamiast trafić na chłodny metal, wyciągnąłeś miękką i kolorową wełnianą rękawiczkę. Włóczka była pozaciągana w kliku miejscach, a na kciuku zrobiła się nawet niewielka dziurka. Zmarszczyłeś brwi. Ta dziewczyna jest niepoważna. Później się tym zajmiesz.

*

Regularnie siadałaś za jej plecami. W jednej ręce trzymałaś szczotkę, drugą chwytałaś pojedyncze rude pasma. I rozczesywałaś. Bardzo powoli, ze wzrokiem skupionym na refleksach. Zaskakujące, ale niewiele wtedy mówiłaś. Uśmiechałaś się tylko, czasem rzuciłaś krótkie „w porządku?”. Ona też za wiele nie mówiła. Nie to, żeby wcześniej była jakąś gadułą, o nie. Każde zdanie musiałaś z niej wyciągać albo podstępem, albo niemal siłą. Ale żadnej z was to specjalnie nie przeszkadzało. Równowaga w środowisku. Zachowany balans. Jak na huśtawce.
- Gotowe – uśmiechnęłaś się dumna z kłosa, który wydostał się spod twoich palców.
Raczej nie miałaś na czym trenować. Sama dbałaś o to, żeby twoje włosy, po prostu, nie urosły za bardzo, a Aleksi zabiłby cię, gdybyś spróbowała tknąć się jego czupryny. Chociaż czupryna przy tych gładkich kosmykach zdawała się cokolwiek nieodpowiednim słowem.
- Znajdziemy ci jakiś sweter i idziemy na czekoladę – wstałaś i skierowałaś się do szafy.
Zdążyłaś dobrze poznać rozkład mieszkania, zawartość półek. Bywałaś tu całkiem często, czasem podrzucając jakieś zakupy, czasem zostając żeby coś ugotować, chociaż za bardzo jadalne to „to” nie bywało. Dobrze więc było ograniczyć się do odgrzania mrożonek. Inna sprawa, że Sofia ostatnio zdawała się cokolwiek obojętna na smaki, zapachy. Właściwie to jakiekolwiek sygnały ze świata zewnętrznego.
To całe „idziemy” było też na wyrost. Wzięłaś rudą za rękę i pociągnęłaś do kuchni.
- Dziś będzie z nutą pomarańczy – uśmiechnęłaś się, wyciągając z torby dwie opakowane w folię duże kostki czekolady, w które wbite były drewniane łyżeczki. - Gwarantuję. Rozkołyszą twój świat – dodałaś entuzjastycznie, wyciągając rondelek i przelewając do niego mleko.
Wspominałam, że funkcjonowałaś tu jak u siebie?
Bywały momenty, że spotykałyście się po jej pracy. W biegu, między jedną a drugą czynnością. Obie oddane swoim obowiązkom. Ty niemal w każdym kroku praktycznie tańcząca. Ona z każdym krokiem coraz bardziej oswajana ze stresem i strachem – braćmi niekoniecznie tej samej krwi. Wypijałyście kawę, pochłaniałaś pączka pokrytego kolorowym lukrem. Przychodziły dni, kiedy długo pukałaś do drzwi, zrzucałaś buty zaraz za progiem i ogarniałaś przestrzeń. A przede wszystkim jej chude ciało, które miało swoje stałe potrzeby wbrew temu, co na ten temat sądził jej duch.
O nic nie pytałaś. Nauczyłaś się, że i tak nie uzyskasz odpowiedzi. Nie, kiedy to tylko twoje dłonie bywały odpowiedzialne za rozczesane włosów czy dostarczenie kalorii jej ciału.
Tylko koty nigdy nie chodziły głodne.

- Wiktorowi chyba cię brakuje – ściągnęłaś brwi w skupieniu, przelewając mleko do kubków, ale i tak odrobinę rozlałaś. - Chyba z Dorianem nie jesteśmy dla niego aż tak emocjonującym duetem... - zmartwienie w jej głosie było jedynie teatralnym zabiegiem. - Albo to Horst się przy nas tak zaharowuje, że nie ma się czego Wiki czepiać – wzruszyłaś ramionami.
Drgnęła. Na tyle, że gdyby trzymała kubek, pewnie uroniłaby z niego kilka kropel gorącego płynu. Może więc to i dobrze, że jeszcze jej tej czekolady nie zaserwowałaś.
- Bywa ciekawie w sumie – kontynuowałaś. - Nadia się już tak nie pręży, o dziwo... Chyba zmieniła taktykę. Ale ta też nie działa – opowiadałaś dalej.
Postawiłaś kubki na stole.
- Do dna, ruda – lekki ton, uważne spojrzenie. - Tylko nie już, zaraz, teraz. Wiesz, o co chodzi – dodałaś szybko.
Wolałabyś, żeby nie wlała w siebie „wrzątku”. A z nią nie było w sumie wiadomo, czego się spodziewać. Przynajmniej ostatnio.
Na kolana wskoczyła ci Artemida, ugniatając łapkami twoje spodnie. Luźne, pozszywane z co najmniej kilku rodzajów materiału. Kocia sierść wydawała się być w ich przypadku dodatkiem totalnie na miejscu. Przez kilka długich minut głaskałaś kotkę, która pomrukiwała zadowolona z obrotu sytuacji. Gdzieś z parapetu Hekate zdawała się spoglądać na to z politowaniem – ot, kolejna cecha przypisana kotom przez niekoniecznie rozumne istoty ludzkie. Przychodziłaś tu ostatnio z regularnością cokolwiek zatrważającą jak na twój swobodny plan na życie. Wykonywane czynności odznaczały się powtarzalnością, choć nigdy nie wiedziałaś, co tak naprawdę zastaniesz. Bywało, że wymieniałyście nie tylko słowa, ale i zdanie imponująco złożone. Innym razem miałaś wrażenie, że obcujesz z lalką. Czasem starczało jej energii na pójście do pracy, zajęcie się swoimi podopiecznymi i powrót do domu. Jednak już z chwilą przekroczenia progu uchodziły z niej resztki życia. Malała o kilka centymetrów, kwestie takie jak zjedzenie czegoś, założenie wygodniejszych ubrań wydawały się poza jej zasięgiem. Paradoksalnie poznałyście się ledwie chwilę temu, a momentami przyjmowałyście role w waszych relacjach wybitnie intymne. Ty właściwie z wyboru. Ona, by najzwyczajniej przeżyć. Zastanawiające jak w tak krótkim czasie można się zmienić – dać poznać się ludziom jako odpowiedzialna, poważna, perfekcyjna, by nagle któregoś dnia runąć jak ten domek budowany z kart.
- Długo musiałaś udawać... - czasem szeptałaś, głaszcząc ją po głowie, jakby była małym dzieckiem, które nie ma siły obronić się przed chłodem rzeczywistości i jej wymaganiami.

*

Zapukałeś do drzwi, a w zaciśniętej dłoni miałeś tę kolorową rękawiczkę. Chwila ciszy. Żadnej odpowiedzi. Powtórzyłeś więc gest, tym razem jednak rozbrzmiał on niecierpliwością. Miałeś przecież lepsze rzeczy do roboty niż odgrywanie roli biura rzeczy zagubionych – ba, z dostawą do domu. I właściwie miałeś już zrezygnować, kiedy wreszcie ktoś postanowił przekręcić zamek i otworzyć ci drzwi. Chociaż to za dużo powiedziane, biorąc pod uwagę, że uchyliły się na jakieś kilka centymetrów.
- Hm? - dotarło do ciebie niskie mruknięcie podszyte jeszcze czymś... Ach, no tak – ziewnięciem.
- Mniemam, że to zguba twojej siostry? - pomachałeś rękawiczką.
W sumie żaden z was nie okazał specjalnie dobrych manier. Żadnego powitania, przedstawienia... Gdyby nie fakt, że drzwi były ledwie uchylone, mógłbyś pewnie podziwiać uzębienie brata Antoni w całej okazałości, gdy nadeszło drugie ziewnięcie.
- ..ygląda – zgodził się, połykając pierwszą część zdania.
Chwycił materiał swoimi długimi, wąskimi palcami. I mielibyście to z głowy, gdyby nie fakt, że ty go nie puściłeś. Pofatygowałeś się, więc może chociaż jakieś „dziękuję”? Bo o co innego mogłoby ci chodzić.
- Hm? - pan elokwentny, nie da się ukryć.
Ewentualnie mógł wychodzić z tego samego założenia, co ty – mało kto spełniał wysublimowane kryteria by stać się godnym partnerem w konwersacji z nim.
- Dzięki? Miło było? - podpowiedziałeś z cokolwiek ironiczną nutą. - Zresztą, nieważne. Z bogiem, czy jakoś tak – dodałeś, puszczając rękawiczkę.

Chwilę później już byłeś u siebie w mieszkaniu. Lepiej ci chyba było jak ograniczałeś kontakty międzyludzkie do prób zespołu, ewentualnie pracy w klubie. Inne interakcje przynosiły jedynie dziwaczne epizody. I ciężko powiedzieć, czy to dlatego, że ty byłeś raczej aspołeczny, czy po prostu trafiałeś na – delikatnie mówiąc – indywidualistów. Zdecydowanie lepiej było, jak mijałeś się na klatce schodowej z paniami po sześćdziesiątce.

21. Zakłócenia.

Nie widziałaś go od czasu tamtej rozmowy. Wymieniliście ledwie kilka zdań, trudno powiedzieć, które z was wypowiedziało więcej słów, nie mogłaś się jednak wyzbyć wrażenia, że to twoje były cięższe od emocji, które nawet specjalnie się nie skryły. Ba, wylewały się z każdej głoski. W ten soczysty, zbyt ostentacyjny sposób. Skumulowały się w jednym słowie. Zrezygnowałaś. Tak to ujęłaś, prawda? Przedstawiłaś to wszystko jako świadomy wybór, podjętą decyzję. Rzuciłaś taniec. Rzuciłaś go. Gówno prawda, Sofio.
Przepraszam, musiałam. Czasem, po prostu, nie mam już siły. Widzę jak budujesz kolejną tarczę. Tym razem ma to być ta świadoma decyzja, czyż nie? Bo boli cię to, że przez tyle lat czułaś się porzucona. Pozostawiona. Mimo tego, ile emocji włożyłaś w waszą relację. Bo przecież byłaś zawsze i wszędzie. Jak tylko pojawiał się z tą swoją potrzebą, ty niczym w zegarku stawałaś przed nim gotowa na spełnienie swojej roli. Kolejna bzdura.
Tak naprawdę nie chcesz, po prostu, nazwać siebie egoistką. Bo jeszcze bardziej boli cię to, że pomyślałaś tylko o sobie. I to w sytuacji, o której bardzo dobrze wiesz, że nie jest znów tak prosta. Powiedziałaś sobie, że nie możesz na to wszystko patrzeć przez pryzmat jego choroby. Nawet jeśli bardzo dobrze wiesz, że jego postępowanie to, tak naprawdę, nie był on. Tylko obezwładniające go dolegliwości, trzymający nad nim władzę głód i kontrola. I przez tę wiedzę tym bardziej nie możesz patrzeć na siebie. Spojrzeć w lustro bez uczucia podobnego do zgagi. Wywołujesz w samej sobie niesmak. Ile razy siedziałaś od czasu waszej rozmowy i powtarzałaś sobie, że chryste... on przyszedł przeprosić. Po tylu latach. Przyszedł. Usiadł naprzeciwko ciebie. Odezwał się. Ile musiało go to kosztować...
A ty odegrałaś swoją rolę. Zatroszczyłaś się o siebie. Tylko tyle. I aż tyle.

Jak bardzo siebie nie lubisz? W skali od 1 do 10?

*

Zostawiła na podłodze szare ślady stóp. Praktycznie w całej kuchni, wędrując od szafki do szafki. Przekopała wręcz ich zawartość. Wzięła w dłonie każde pudełko, przestudiowała etykiety, jakby miała się z nich dowiedzieć czegoś, co pomoże jej wymyślić choćby lekarstwo na raka. Albo odplamiacz idealny. Czajkowski podążał za nią aż do momentu, w którym najzwyczajniej w świecie się zmęczył. Ty poddałeś się znacznie szybciej. Najpierw próbowałeś oponować. Drażniło cię to, że praktycznie obca laska przetrząsa twoją wysprzątaną kuchnię. I jeszcze te szare ślady. Żołądek skręcał ci się na samą myśl, że ona tymi bosymi stopami przemierzyła spory kawałek klatki schodowej bloku, w którym oboje mieszkaliście. Nawet mi się robi z lekka słabo na myśl, co lądowało na tej posadzce, w czym Antonia postanowiła tak beztrosko brodzić. Ok, może to za mocne słowo, w końcu regularnie ktoś tam na mopie jeździł... Ale mimo wszystko.
A gadała przy tym jak nakręcona. Zdążyłeś dowiedzieć się naprawdę wielu rzeczy. O niej. O jej bracie. Braciszku, jak o nim mówiła. Dowiedziałeś się więcej, niż w trakcie wszystkich prób, jakie do tej pory razem odbyliście.
I zrobiła śniadanie. Nakruszyła chlebem, nakapała kawą, zostawiła krzywo skrojoną rzodkiewkę bezpośrednio na desce. Nie zebrała zużytych naczyń, rozrobiony ze śmietaną twarożek postawiła na stole w tej samej plastikowej miseczce, w której energicznie go wymieszała ze szczypiorkiem. Grubo posiekanym. Porwanym właściwie. Nie starła białych grudek, które zostały na kuchennej szafce po jej wyczynach, choć papierowe ręczniki miała praktycznie pod ręką. Jadła szybko, mówiła z pełnymi ustami. W kącikach zostały drobinki. Można by zażartować, że na później. Kiedy skończyła, teatralnie otrzepała ręce nad talerzem. Dopiła kawę, otarła dłonią usta, po czym zostawiła ci na policzku wyjątkowo swobodnego buziaka, obejmując cię przy tym i wylewnie dziękując.
Zapamiętałeś to wszystko, Dorianie, bardzo dokładnie. Tak samo jak fakt, że jej ciało zdecydowanie na zbyt długo przylgnęło do twojego. Emanowało ciepłem. A ręcznik był praktycznie przemoczony.

*

Wszedłeś do mieszkania na tyle cicho, na ile pozwoliły ci na to koty, miauczące pod drzwiami. Na ogół nie były aż tak wylewne względem twojej osoby, ty zresztą też nie należałeś raczej do ludzi, którzy wylegują się z futrzakami, znajdując później wszędzie sierść, również na własnym języku. Hekate zachowała w miarę bezpieczną odległość, więcej uwagi poświęcając torbie, którą postawiłeś w przedpokoju przy półce z butami. Obwąchiwała ją ostrożnie, wcierając w nią co chwilę swój zapach. Na powrót czyniąc ją domową. Artemida otarła się tęsknie o twoją kostkę, rozpoczynając swój zwyczajowy taniec, który jej groził co najwyżej przymusowym skokiem w bok, gdy będzie się ratować przed twoim lecącym ciałem. Ty za to miałeś do stracenia zęby. Spora strata. Trochę krwi i dużo więcej przekleństw. Dlatego ostrożnie stawiałeś stopy, wymijając miauczące stworzenie, choć bywałeś przecież często typowym słoniem w składzie porcelany. Czy może raczej niedźwiedziem.
Odchrząknąłeś, przekraczając próg pokoju, który pełnił funkcję dziennego, gościnnego i jadalnego. A w tej chwili również suszarni. Zmarszczyłeś brwi i mruknąłeś coś pod nosem, gdy z impetem wpadłeś na rozstawioną suszarkę. Ta, oczywiście, przewróciła się, robiąc przy tym sporo hałasu. Zdegustowane twoim brakiem delikatności koty zwiały za kanapę. Chyba nie ma co ryzykować z tobą bliższych interakcji. Chyba, że chce się skończyć z mokrą podkoszulką na grzbiecie.
Schyliłeś się, by posprzątać bałagan, którego zdążyłeś narobić. Nieźle, nie ma cię jakieś sześć tygodni, więc musisz robić spektakularne wejście? Na które, swoją drogą, nikt poza kotami w sumie nie zareagował. Zacząłeś więc zbierać mokre ubrania. Przyzwyczajony do czarnych tkanin i faktu, że gdyby nie spora różnica w rozmiarze, miałbyś problemy z odróżnieniem co należy do kogo (twój stopień nieprzytomności czasem osiągał taką skalę, że byłbyś w stanie przemycić do własnej szafy nawet koronki, ale cóż...), cokolwiek zdziwiłeś się tymi wszystkimi pastelami. Wiosna w domu? Bo na zewnątrz było o nią cokolwiek ciężko. Wiosna do Warszawy zawitała cokolwiek topornym deszczem, który niewiele różnił się od tego zimowego. Poza faktem, że nie przymarzał. Chociaż tyle dobrego. Seledynowy sweter? Ostatni raz z tego typu kolorem miałeś do czynienia tak blisko, kiedy chowałeś do szuflady biurka komplet cienkopisów.
Zmarszczyłeś czoło. Kiedyś trzeba zapracować na te wszystkie bruzdy.
- Sofia? - jak bardzo nienaturalnie wymawiało ci się jej imię?
Niezależnie od tego jak sztucznie to zabrzmiało, nie doczekałeś się żadnej odpowiedzi. Podczas waszej rozłąki, kontakt mieliście cokolwiek sporadyczny. Co właściwie nie było znów jakieś dziwne. Na ogół byliście raczej dość oszczędni w słowach, może dlatego w waszym przypadku nie mogło być mowy o udzielaniu i braniu jakichkolwiek lekcji polskiego. Sukcesu można by się pewnie spodziewać dopiero po latach. Jeśli w ogóle.
Dokończyłeś układanie prania, choć najchętniej zostawiłbyś to i rozejrzał się po mieszkaniu. Ta cisza i ciemność, mimo ewidentnie świeżo wypranych ubrań, budziły niepokój. W sumie dziwne, że do tej pory nie włączyłeś światła. Ułatwiłoby ci to cokolwiek podejmowanie kolejnych czynności, czyż nie? Ale jednocześnie oznaczałoby to wdarcie się wręcz siłą w przestrzeń, która wydawała się o tobie zapomnieć. Tylko sześć tygodni. Aż sześć tygodni. Z rodziną. W otoczeniu kobiet, o które dbałeś wciąż niewystarczająco. Przynajmniej twoim zdaniem. To, co działo się w domu, było jakby poza twoim udziałem. Nawet jeśli tylko tam czułeś się do szpiku prawdziwe. Niezależnie od tego czy zmywałeś stertę naczyń po sześcioosobowym obiedzie, czy akurat lepiłeś pierogi.
Zatrzymałeś się przed drzwiami do jej pokoju. Były lekko uchylone, w środku tak samo ciemno, lekki zapach cynamonowej świecy pomieszany z tym specyficznym aromatem dla dogasającego już płomienia. Przekroczyłeś próg, ignorując skrzypnięcie zawiasów. Wypadałoby je naoliwić, ale to później. Może jutro.
- Jesteś? - odezwałeś się cicho, jak do zranionego zwierzaka, którego boisz się spłoszyć.
Nie było aż tak ciemno, ale i tak najpierw ją poczułeś – jej drobne ciało przylgnęło do ciebie, objęła cię kurczowo rękoma, zaciskając mocno. Najmocniej jak tylko potrafiła. Oddychała w niemal histerycznym tempie, łapczywie łapiąc powietrze skryte w twoim swetrze. Rozszlochała się, czując twoją dłoń na swojej głowie. Twoje palce w jej splątanych włosach. Otaczające silne ramię i niedźwiedzi pomruk.
- Kruszyno... - wykrztusiłeś przez ściśnięte gardło.
Z nią zawsze coś się działo. Niezależnie od ilości opróżnionych kubków z herbatą, tego czy byłeś codziennie obok czy wręcz przeciwnie. Czy bywała pochłonięta pracą, czy przesiadywała całe dnie w fotelu pod kocem. Pewnie wielu by stwierdziło, że masz prawo być zmęczony taką ciągłą opieką nad dorosłą osobą. Ciebie dręczyło pytanie, czy to ona zwyczajnie nie jest zmęczona. Byciem taką wersją siebie.
Pokierowałeś nią w stronę łóżka, niemal sadzając na nim. Mimo cichego sprzeciwu, odszukałeś przycisk nocnej lampy, by w pokoju zrobiło się nie tyle jaśniej, co nieco cieplej. Patrzyłeś na tę zaczerwienioną, opuchniętą twarz. To nie był filmowy płacz. Kilka uronionych łez, mokre ścieżki na policzkach, błyszczące czystością oczy. Była za to czerwień plam na skórze, głośne pociąganie nosem, stos zużytych chusteczek na szafce i kilka na podłodze. Drżąca broda i jakakolwiek próba powiedzenia czegoś kończąca się fiaskiem.
Wziąłeś czystą chustkę, przez chwilę gniotąc ją w palcach by była bardziej miękka. Zacząłeś powolne osuszanie, zbierając łzy z policzków, szyi. Sięgnąłeś po sweter, żeby ukryć w nim to chude i wychłodzone ciało. Ubrałeś jak dziecko. Poprawiłeś włosy, by nie wchodziły do oczu. Pomogłeś położyć się, pogładziłeś po dłoni. Zacisnęła palce na twojej ręce, jakby bała się, że znów gdzieś znikniesz, usiadłeś więc obok. Za chwilę położyłeś się po prostu, schowałeś ją w swoich ramionach. Rozpakujesz się później, prysznic poczeka. Tutaj też jesteś potrzebny.

*

Następnego dnia nigdy nie poruszaliście tego, co miało miejsce poprzedniego wieczora. Jak gdyby nic, wstawałaś pierwsza i cicho wymykałaś się do łazienki. Puszczałaś silny strumień gorącej wody, od której zaczerwieni się twoja blada skóra. W lustrze witała cię opuchnięta twarz, spojrzenie pełne wyrzutu. Znormalniej, dziewczyno. Już pora. Zrób to, póki on znosi twoje dziwactwa. Te wybuchy przychodzące raz na jakiś czas. Niezależnie czy to podszyte strachem, czy wszechogarniającym cię smutkiem. To przychodziło nagle. I nawet liczenie frędzli przy zasłonie, przekładanie ziaren kaszy, rozczesywanie włosów nie przynosiło ulgi. To narastało niczym osobny organizm, pulsujący własnym, tak bardzo niechcianym życiem.
Kiedy wychodziłaś spod prysznica, on zazwyczaj był już w kuchni. Parzył mocną herbatę, przygotowywał śniadanie. Nawet jeśli go nie zjesz teraz, on wie, że zrobisz to później. Nie umiałabyś zmarnować jedzenia. Pozbyć się go. Wyzbyć. Wyrzec. Co by się nie działo, byłaś zdeterminowana, by mieć normalne relacje z kalorii. Nawet jeśli ta determinacja sama w sobie do końca normalna nie była.
Siadałaś przy stole, obejmowałaś dłońmi gorący kubek, parząc przy tym skórę. Jeśli silne emocje w życiu wypełniały cię strachem, to paradoksalnie mocne bodźce dostarczały równowagi. O ile związane były z typowo zmysłowymi odczuciami.
Żadne z was nie wypowiadało tak typowych słów jak „dziękuję”, czy „co się stało”. Mieliście ten swój rytuał, który sprawdzał się, jak do tej pory. Niezależnie od tego, ile razy w ciągu ostatnich sześciu tygodni przechodziłaś przez jego niepełną wersję sama, staczając się wieczorami w coraz głębszą próżnię, odkrywając nowe dna. I chociaż wiedziałaś, że wysiłki Jerzego w roztaczaniu opieki nad tobą bywają cokolwiek heroiczne, nie przyznałaś tego głośno. Oznaczałoby to przecież przyznanie się do własnego szaleństwa. Tego, którego nadal nie nauczyłaś się ujarzmiać. A przynajmniej nie wieczorami, gdy nie starczało już sił na trzymanie się tak zwanego prawidłowego funkcjonowania. I była jeszcze ta straszna myśl, której nie chciałaś głośno wypowiedzieć, choć krążyła w żyłach, nie dając się usunąć z systemu. Że któregoś dnia jego tu nie będzie... Nie na chwilę. Nie dlatego, że zabrał torbę, spakował kilka koszulek i swetrów. Albo siedział do późna w pracy. Kiedyś ślady jego nieobecności staną się nieusuwalne.
Co wtedy zrobisz?

_______________________________________________________________