29.08.2013

04. Upór.


„Nie, nie, nie...” - zaprzeczenie zataczało coraz ciaśniejsze kręgi w twoim umyśle, zamykając cię niemal w wąskiej i niskiej klatce fałszywego przekonania, że musiałaś się pomylić na tamtym peronie. Pamiętałaś przecież bardzo dobrze z czasu pobytu w San Francisco tamtą bardzo szczupłą, choć wcale nie chłopięcą postać o czarnych, misternie ułożonych włosach. Bladą twarz o wyrazistych rysach. Pamiętałaś przecież nawet wtedy, kiedy tak bardzo chciałaś zapomnieć. Kiedy każde zamknięcie oczu przynosiło obrazy specjalnie wykreowane przez wyobraźnię tylko po to, aby śnić o czymś innym niż jego dłonie, jego usta, które powtarzały twoje imię. Przecież nie byłaś bohaterką taniej komedii romantycznej. Nie byłaś bohaterką amerykańskiego snu, w którym księżniczka znajduje swojego księcia, choć wcale nie po to przyleciała do Stanów.
„Nie, nie, nie...” - nie mógłby się przecież tak bardzo zmienić, prawda? Ta lekka opalenizna, dla większości niezauważalna, ale dla ciebie, dla tej która tak uparcie się zawsze w niego wpatrywała, widoczna na pierwszy rzut oka, nawet jeśli stał po drugiej stronie. I te włosy... W takim niesfornym nieładzie widziałaś je tylko raz. Wtedy, kiedy złapał was tamten deszcz, a on bardziej dbał o to, abyś to ty nie zmokła, samemu ignorując fakt, że ciemne kosmyki skręcą się w tak nielubiany przez niego sposób. Swoją drogą, długi czas żałowałaś, że nie było ci dane widzieć go w trakcie tych codziennych czynności. Przyznaj, że zawsze cię interesowało, ile czasu zajmuje mu wybranie tego, co na siebie włożył, jak długo przebywa rano w łazience... A teraz te dżinsy i biała koszulka.
„Nie, nie, nie...” - uparta jesteś, owszem, ale z łatwością wskazałabym osobę, która mogłaby cię przerosnąć uporem o głowę.

*

Wplótł palce w swoje ciemnorude, kręcone włosy. Przyznaję, przyjemnie się patrzy na takie niewymuszone, pełne nonszalancji gesty. Szczególnie w wykonaniu kogoś tak przystojnego, a jednocześnie zdającego się pozostawać tego nieświadomym, o czym przekonać się można nawiązując z nim dłuższy kontakt, co wcale nie jest takie łatwe.
W każdym razie, kiedy już te palce wyplótł (a dłonie też miał niczego sobie), jego zielone oczy zatrzymały wzrok na kalendarzu, jednej z niewielu rzeczy wiszących na ścianie białej kuchni. W ogóle całe mieszkanie sprawiało raczej minimalistyczne wrażenie – tylko niezbędne sprzęty, wszystkie w jasnych barwach, tylko potrzebne wyposażenie, najlepiej pochowane w szafkach i szufladach. Idealny porządek, mimo posiadania mocno włochatego psa, który radośnie panoszył się praktycznie w każdym pomieszczeniu. I było to chyba jedyne ustępstwo na jakie szedł Dorian ze swoją precyzją i perfekcją, tak mocno zarysowaną każdym elementem jego mieszkania.
Kalendarz też był raczej zwyczajny – ot, cykl kart, w którym każda przeznaczona jest na kolejny miesiąc; każdy dzień jest kwadratem w jednym z kilku odcieni szarości. Różnił się jedynie tym, że nie posiadał części z jakimiś fikuśnymi zdjęciami, czy to słodkich kociąt czy też imponujących fiordów. Był też starannie zapisany, wręcz wykaligrafowany w sposób jednak na tyle zaszyfrowany, że każdy niespodziewany gość miałby spory problem z tym, aby domyślić się, co danego dnia przewidział dla siebie autor wpisu. Bądź też do czego tak skrupulatnie odlicza czas.
- Ile nam to jeszcze zajmie, hm, Czajkowski? - cholera, nawet w jego głosie można było się zakochać.
Biały, mocno kędzierzawy pies radośnie pomachał ogonem, bo przecież bladego pojęcia nie mógł mieć na temat tego, co chodzi po głowie jego właściciela. Ba, nawet gdyby ten ostatni wyraźnie to zwerbalizował, dla stworzenia byłby to jedynie kolejny komunikat wypowiedziany głosem, który rozpoznaje i na który reaguje, ale komunikat zdecydowanie pozbawiony konkretnej treści. Pozostając więc tym wiecznym szczeniakiem, mimo skończonych już siedmiu lat, Czajkowski wskoczył na fotel stojący w rogu pokoju. Fotel, który na pierwszy rzut oka idealnie pasował do mieszkania, żeby jednak po dłuższej chwili wydać się nieco zbyt przytulnym i zbyt miękkim. Mi osobiście do głowy przyszło skojarzenie z twoim ulubionym fotelem, Sofio. Ale być może za bardzo staram się szukać podobieństw wybiegających poza fizyczne cechy?
Mężczyzna wstał, przeszedł długość kuchni krokiem sprężystym, z tą gracją tancerza klasycznego, która jednak nie odejmowała mu absolutnie męskości (tak, ja też zaczęłam szukać wad...). Odnosiło się jednak wrażenie, że nawet w tej przestrzeni, która przecież należała do niego i przynajmniej z założenia kreowana była pod jego osobę, nie czuje się w pełni swobodnie. Jakieś nieuchwytne napięcie cały czas towarzyszyło jego postaci. To nawet nie było fizyczne wrażenie, ale chyba właśnie coś, co tworzyło tę specyficzną atmosferę wokół jego postaci, szczególnie gdy się z nim obcowało, czy to w życiu codziennym czy to na parkiecie.
Butelka wody, klucze, sportowa torba... i paczka krówek. Szybkie pożegnanie z psem, pełne jednak tej niemal nieuchwytnej czułości, której normalnie próżno było poszukiwać w relacjach Doriana z innymi ludźmi.

*

- Nie będę panikować – znów mówisz do siebie, wchodząc na salę treningową.
Nawet nie zastanawiasz się nad tym, że mogłoby się okazać, że jednak nie jesteś tu sama. I co wtedy? No tak, przecież ciebie naprawdę nie interesuje już to, co myślą o tobie inni, chyba że dotyczy to twojego tańca. Dużo czasu poświęciłaś na przekonanie siebie do tego, że tak ci będzie lepiej, wygodniej, łatwiej...
- Mówiłaś coś? - chłodny ton, uniesione brwi.
A jednak, Sofio. Momentalnie zatrzymałaś się na ułamek sekundy, jak nieruchomiejące w obliczu zagrożenia zwierzątko. Szybko jednak ruszyłaś w stronę ławki, aby zostawić na niej swoją butelkę. Tak więc Dorian już tu był, mimo tego, że przecież wyszłaś z domu wcześniej. Będziesz więc musiała rozgrzać się od razu pod jego czujnym okiem... Bo mimo tego, że praktycznie wcale ze sobą nie rozmawialiście, czułaś jak obserwuje cię za każdym razem, gdy ma ku temu sposobność. To było jak fizyczne wrażenie zdecydowanego dotyku, jak w sytuacji gdy ktoś łapie cię mocno za przedramię, by na przykład przed czymś powstrzymać.
Oparłaś dłoń o barre, przecież będzie ok. Nie pierwszy raz tu tańczysz, przecież uczęszczasz na próby regularnie, nikt nigdy ci nie przeszkadzał, nikt nigdy nie miał takiego wpływu na to jak zachowywało się twoje ciało, nawet surowo oceniający trener. Ale to była zupełnie inna sytuacja. Sytuacja pełna tego cholernego napięcia, które głównie wynikało z tego, że nie miałaś bladego pojęcia, co tak naprawdę myśli o tobie ten człowiek. Człowiek, z którym nie raz wylądowałaś już na podłodze, nie mogłaś jednak powiedzieć o nim niczego konkretnego poza faktem trenowania w tym samym zespole.
Nie było ci łatwiej niż zwykle, choć czas i doświadczenie powinno zrobić swoje. Właściwie to było ci chyba nawet trudniej, zważywszy na to, co cały czas plątało się w twojej głowie. Jeden obraz przeradzający się w kalejdoskop wspomnień. Wybitnie irytujące, że nie mogłaś się tego wyzbyć. Zwłaszcza, że minęło tyle czasu i żadne z was nie było już tą samą osobą. Nawet gdybyście się spotkali... To nie była ta sama Sofia, która stanęła wtedy w progu sali treningowej, aby obserwować szczupłego tancerza, który budził w niej nostalgię, tęsknotę za porzuconym tańcem. I pewnie to nie był ten sam powód twoich rozterek. Już wtedy przecież potrafił przechodzić burzliwe przemiany, popadać z jednego nastroju w drugi... Kto wie, kim był teraz, jakie marzenia spełniał...
„Nie, nie, nie...” - zdawało ci się, tego się trzymajmy? Po prostu, za dużo ostatnio wspominasz, stąd nadanie znanych rysów obcej osobie, którą w dodatku widziałaś z daleka i to ledwie przez chwilę.
- Jesteś za słaba – w twoje myśli wdarł się suchy komunikat. - Na tym polega problem tego duetu; nie mogę cię porządnie unieść, bo zaraz mam wrażenie, że się połamiesz... W pojedynkę jeszcze dajesz radę, ale poza tym... - Dorian pokręcił głową w taki sposób jakby przyglądał się gołębiowi rozjechanemu przez pędzące auto.
Skurczyłaś się w sobie, czując jak... Mięso? Tak, coś w tym było. Nie dość, że ucierpiała twoja ambicja, to jeszcze to wszystko było takie przedmiotowe. No tak, ale przecież chyba nie spodziewałaś się nagłego ocieplenia kontaktów z partnerem? Tak to wyglądało od samego początku, jeśli coś do ciebie mówił, to właśnie w tym tonie. Osobiście, powiedziałabyś, że wina nie leży w twoim wątłym ciele, a właśnie w tego typu komunikacji... Ale z drugiej strony przecież już dawno wyrosłaś z wrażenie, że świat jest kolorowy i wszyscy zostaniemy przyjaciółmi.
- W każdym razie, ja chciałbym co najmniej utrzymać swoją pozycję w zespole – neutralny ton, który mógłby wywołać nuklearny konflikt. - Wypadałoby więc chyba zwiększyć czas poświęcony treningom, bo inaczej naprawdę kiepsko to widzę.
Ależ się dziś rozgadał, prawda? Za to ty, Sofio, milczałaś niczym porcelanowa lalka, która kurzy się na półce. Zero asertywności? A może, po prostu, idealnie zdawałaś sobie sprawę z tego, że owszem, macie – kolokwialnie mówiąc – przesrane, jeśli czegoś nie zrobicie ze swoimi nieudolnymi przepychankami na parkiecie. I choć może nie wiodło ci się jakoś spektakularnie, to jednak dodatkowych kłopotów bardzo byś nie chciała. Cenisz przecież swoje dotychczasowe życie, nawet jeśli dzielisz je między treningi i nauczanie... No i koty. I troszeczkę należałoby też wspomnieć o Jerzym.
Zacisnęłaś usta w wąską linijkę, kiedy tylko poczułaś dłonie Doriana na swojej talii. Nie, nie było ci nieprzyjemnie. Po prostu, ten stres...
- Kiedyś cię połamię – stwierdził pod nosem, unosząc cię bez najmniejszego wysiłku, idealnym technicznie ruchem.
- Mógłbyś chociaż dodać, że niechcący – jakoś tak machinalnie odpowiedziałaś w lekko ironicznym tonie.
- „To” mówi!? - teatralne zdziwienie mocno polane sarkazmem w wykonaniu Doriana budziło ambiwalentne odczucia; z jednej strony silną irytację, a z drugiej większość osób zareagowałaby lekkim drżeniem kącików ust, powstrzymując rozbawienie.
Minuty mijały, kolejne ruchy, bardziej bądź mniej mechaniczne. Nie powiedziałabyś jednak, że nie było między wami chemii. Szczególnie dziś tańczyło się cokolwiek dziwnie. Właśnie, tańczyło, choć do tej pory to wszystko przypominało raczej rzemiosło, składanie całości z technicznie dobrych, ale nic poza tym, elementów. Dziś... Ty byłaś inna, owszem. Twoje myśli były gdzie indziej i być może dlatego ten stres w kontakcie z Dorianem miał też inny charakter. Nie zaryzykowałabyś jednak stwierdzenia, że było to związane z jego osobą, nawet jeśli wymieniliście dziś więcej zdań niż kiedykolwiek „w jednym ciągu”.
Nadal jednak nie umiałaś patrzeć mu w oczy. Nie, nie peszył cię, nic z tych rzeczy. Ty, po prostu, zwyczajnie zawsze unikałaś wzroku ludzi dla ciebie obcych.

*

Zmarszczył lekko brwi, siadając na ławce i sięgając po butelkę wody. Całe te dodatkowe treningi pewnie bardziej by go irytowały, gdyby nie fakt, że i tak nie miał nic innego do zrobienia w tym czasie, a przebywanie na parkiecie bywało bardziej bądź mniej przyjemne. Tak, Dorian potrafił docenić w życiu tak zwane małe przyjemności. Co prawda, bardziej wiązał je z zaspokajaniem jakichś podstawowych potrzeb, ale jednak nie zamykał się na odczuwanie tegoż stanu.
Odczuł dziś pewną różnicę. Jasne, że zawsze całe te duety przypominały bardziej układanie puzzli w półmroku niż płynne układy... Dzisiaj jednak, poza zwyczajową niezdarnością, było coś jeszcze. Poczuł się... Niedostatecznie zauważany? Chyba tak, bo chociaż wydawać by się mogło, że zawsze skupiał się tylko na sobie, to był jednocześnie naprawdę dobrym obserwatorem. Widział każde minimalne skrzywienie na twarzy Sofii, nawet jeśli ona próbowałaby przekonywać o tym, że ignorowała mocniejsze chwyty czy gwałtowniejsze podnoszenia. Zabawne, ale ta zmarszczka na jego czole jeszcze bardziej się pogłębiła, chociaż mogłabym przysiąc, że nie jest to już możliwe.
Być może dotarło do niego, że siłą rzeczy w jakiś sposób zaczął jednak budować nieco głębszą relację z tą rudą i bladą dziewczyną. Być może Dorian poczuł wyzwanie. A być może chciał, po prostu, trwać w tym swoim uporze potwierdzającym jedynie, że da sobie radę bez innych.


26.08.2013

03. Wrażenie.

Tygodnie. Mijały kolejne tygodnie codziennych rytuałów. Wspólnie wypitych litrów mocnej i gorącej herbaty, rozmów zbudowanych z półsłów. Kocich pomruków i narzekań na brak poświęcenia uwagi. Morderczych treningów; niekoniecznie wykańczających fizycznie, bardziej przecież obciążających psychikę, gdy kolejny wspólny ruch wywołuje więcej frustracji niż zadowolenia.
Patrzyłaś każdego ranka jak Jerzy w tej swojej ciszy przebudza się, zmywając kubek, który każdego wieczora zabierał do siebie. Jeszcze lekko „klejące się” oczy, włosy raczej w nieładzie, wygnieciony t-shirt z nocy. Patrzyłaś na to jak powoli jego plecy stają się coraz bardziej wyprostowane, gdy już nieco bardziej sprawnymi ruchami zabierał się za przygotowanie szybkiego śniadania, wrzucał coś do zjedzenia w ciągu dnia (Jerzy przecież nie będzie hipsterzył w jakiś knajpach w porze obiadu). Ale nie, że stałaś tak jak sierota i po prostu się na niego gapiłaś. Sama przecież musiałaś się ogarnąć, ujarzmić długie i kręcone rude włosy, wciągnąć na siebie jakiś wygodny czarny sweter (ach ta czerń... cały czas sądzę, że nie jest dla ciebie... wolałam te zwiewne, kwieciste materie; tamte sukienki, falbanki...). Wypić coś, co rozgrzeje cię od środka. I przestać myśleć o tym, jak inna osoba wyglądałaby przy tego typu czynnościach na miejscu Jerzego. I owszem, ta inna osoba była figurą bardzo konkretną, która ostatnio zbyt często gościła w Twoich myślach. Czy było w tym coś dziwnego? Nie, przecież to normalne, że każdy od czasu do czasu przypomina sobie sylwetkę z przeszłości. Taką postać, która sporo znaczyła, a i mogłaby znaczyć jeszcze więcej, gdyby tylko przewidziano dla was więcej wspólnego czasu. Chociaż kto wie?

Otrząsnęłaś się w ten charakterystyczny dla ciebie sposób; sposób, który jakoś tak dziwnie upodabniał cię za każdym razem do bezbronnego dziecka, choć przecież już dawno powinnaś przestać tak się czuć. Widocznie dorosłość niekoniecznie przychodzi wraz z momentem ukończenia szkoły, rozpoczęcia pracy, wynajęcia własnego mieszkania... Czasem chyba się spóźnia, albo czeka na coś jeszcze, jakieś inne wydarzenie, które okaże się dla twojego rozwoju ważniejsze, bardziej znaczące.
Zanim wyszłaś z mieszkania, dotknęłaś ramienia Jerzego, żegnając się z nim bez użycia słów. Być może po to, aby nie dodał na swoją jednolitą koszulkę deseniu okruchów gryzionej właśnie bagietki. Uśmiechnęłaś się pod nosem, wyobrażając sobie właśnie tego typu scenę, która nadawała temu wysokiemu i poważnemu mężczyźnie uroku bezradnego dzieciaka, starającego się uchronić przed minikatastrofą.
Odpowiadały ci te relacje. Budowane małymi gestami, podtrzymywane krótkimi zdaniami, kręcące się wokół codziennego życia. I chociaż stanowiliście niezależne jednostki, to można było mówić o waszych małych rytuałach. No i nikt nie mógłby ci zarzucić, że odcinasz się od ludzi, odseparowujesz, zamykasz we własnym świecie... Przecież z kimś mieszkasz.

*

Rozpadało się. Duże krople nie były uciążliwe tylko dlatego, że dzień nadal pozostawał bezwietrzny, a i deszcz raczej jedynie zaznaczał swoją obecność niż dążył ku zmoczeniu jak największej liczby przechodniów. Wzdrygnęłaś się jednak, kiedy sporych rozmiarów kropla jakimś cudem wylądowała na twoim karku. Akurat dziś musiałaś spiąć włosy, które uchroniłyby cię przed wycieczką tego nieproszonego gościa wzdłuż twojego kręgosłupa. Rozejrzałaś się wokół, nadal potrafiłaś zgubić drogę w tym mieście ciągłych remontów i ślepych uliczek zastawionych krzywo pozostawionymi znakami z informacją, iż przejścia brak. Jest dobrze; rozpoznajesz sklepy, bo trudno kierować się gwarem jednej z głównych ulic. Ktoś niecierpliwie popędza rowerzystę, do tego jednak nic nie dociera poprzez wielkie, kolorowe słuchawki. Jest jakiś taki oderwany od rzeczywistości, siedząc na jaskrawozielonym rowerze i pedałując raczej tak, jak wypadałoby w trakcie krajoznawczej wycieczki jedną z polnych dróg niż jezdną, którą albo ktoś się spieszył z pracy do domu, albo z domu do pracy.
Tak, teraz musisz skręcić tutaj, jeśli tylko chcesz zrobić jakieś szybkie zakupy, zanim znów wyłączysz się w metrze. O, ten sklep jest idealny, nie wymaga przecież od ciebie publicznego szlifowana polskiego, który wchodzi ci do głowy (a przede wszystkim na język) bardzo opornie. Znów mnóstwo ludzi. Przebywasz między nimi przez większość doby, dopiero pod puchatym kocem znajdując chwilę wytchnienia, albo też sadowiąc się w ulubionym fotelu, wtedy jednak niemal pewnie jest to, że twojej uwagi pożądać będzie któryś z kotów. Łapiesz koszyk o lekko lepkiej rączce, krzywisz się przy tym nieco. I skupiasz się teraz maksymalnie na tym, co do owego kosza włożysz. Jedzenie jest... Stało się czymś specyficznym, czyż nie? Najlepiej się na nie patrzy. Najlepiej się je kroi – wyjątkowo starannie, równo, precyzyjnie. Poddaje obróbce termicznej, dokładnie pilnując czasu. Dodaje aromatycznych przypraw. I już czujesz się najedzona, czyż nie? A przecież właśnie teraz tym powinnaś się zająć, skoro talerz znalazł swoje miejsce na stole, w tle jakieś kwiaty, powierzchnię chronią bladobłękitne podkładki... W każdym razie, trudno nazwać zakupy mechanicznym działaniem. Musisz mieć przecież absolutną ochotę na dany produkt. Inaczej pewnie trafi do żołądka Jerzego, aby nie dokonać żywota gdzieś w zakamarkach lodówki. Chwytasz w drobną i bladą dłoń sporych rozmiarów jabłko. Pachnie. Choć przecież dobrze wiesz, że pewnie przeleżało swoje w chłodni. Nada się, gdy będziesz je starannie kroić w półksiężyce i układać symetrycznie na płaskim, czarnym talerzu. Kasza, mleko, zielony makaron. Długie wstążki, które przez większość czasu trwania posiłku układasz na talerzu. Potem zjadasz je, gdy są już praktycznie zimne.
Nie, nigdy przecież nie miałaś problemów z jedzeniem. Może i jesteś filigranową tancerką, ale to nie oznacza, że musisz mieć w swoją historię wpisane zaburzenia odżywiania. Nie, tego byłoby już za wiele jak na jedną, skomplikowaną i pełną tajemnic Sofię. I tu twoje myśli znów płyną w tym konkretnym kierunku, który ostatnio tak często obierasz. Czy z tamtą osobą robienie zwykłych, codziennych zakupów byłoby jednak jakimś wyzwaniem? Pamiętasz przecież dobrze tamte wizyty w kawiarniach, kiedy to piłaś swoją ukochaną i porzuconą kawę z cynamonem, a naprzeciw ciebie stała ta szklanka czystej wody. Zupełnie nie pasowała swoją krystalicznością do złożoności tego, co działo się między tobą a tamtym człowiekiem.
Płacisz już nie tak obcą dla ciebie walutą, myśli zwracając na tor codzienności. Masz przecież na głowie kolejny burzliwy duet z Dorianem (kolejne spotkania z parkietem?). Powinnaś przysiąść i ocenić postępy swoich małych uczennic, powoli zbliża się przecież koniec półrocza (ten gorący oddech pośpiechu poczujesz pewnie dopiero wtedy, gdy na ulicach pojawią się pierwsze oznaki zbliżających się świąt; a przecież dobrze wiesz, że z roku na rok dzieje się to coraz szybciej). Rachunki... To zawsze coś, o czym trzeba myśleć, choć raczej nie w kategorii twoich własnych problemów finansowych, a pewnie tego, że znów dwa dni po ich uregulowaniu Jerzy będzie miał nietęgą minę. Zamówisz wtedy pizzę. Byle bez krewetek.
Kiedy wychodzisz ze sklepu, okazuje się, że tym razem jednak rozpadało się na dobre. Uśmiechnięta pani pogodynka, prezentująca garsonkę wyglądającą na wybitnie niewygodną, miała więc rację. Przyspieszasz kroku, kierując się w stronę zejścia do metra. Na szczęście stąd to zaledwie kilka kroków, nie zmokniesz więc, co uchroni cię przed bolesną próbą rozczesania włosów, które pod wpływem wilgoci skręciłyby się jeszcze mocniej. Rozglądasz się, by na nikogo nie wpaść, w końcu teraz rozpoczyna się cały ten rytuał chowania się za bezpieczną powierzchnią parasoli, która sprawia, że ludzie stają się na innych jeszcze bardziej ślepi i nieczuli.
Stukot butów o powierzchnię schodów, z którą wolałabyś się raczej nie spotkać głównie dlatego, że do najczystszych jednak nie należy. Chwila oddechu, poprawiasz torbę, która nieprzyjemnie wpija się w ramię, zostawiając na nim najpewniej czerwoną pręgę. Teraz już można zwolnić, choć raczej nie dotyczy to reszty mieszkańców miasta. Pędzą tak, jakby istniało ryzyko, że i tak jedna linia metra przestanie za chwilę funkcjonować. Odetchnąć więc tak naprawdę możesz dopiero wtedy, kiedy znajdziesz się już na peronie. Ale i tu istnieje ryzyko, że zostaniesz wciągnięta w ciasną konstrukcję chińskiego muru, który w innych okolicznościach uniemożliwia ci spokojne opuszczenie wagonu. Rozglądasz się, to jedno z twoich ulubionych zajęć, przyjdzie przecież jeszcze czas na to, aby brązowymi, dużymi słuchawkami odgrodzić się od reszty świata. Twój wzrok powoli wędruje po najbliższych sylwetkach. Zmęczone matki z dziećmi, panowie w garniturach, starsze kobiety z obowiązkowymi kolorowymi reklamówkami, głośni uczniowie w czapkach z szerokimi daszkami. Tak jakby nic się tu nie zmieniało, mimo tego, że to przecież taki kocioł. Jakby wszystko postępowało według jednego... Zaraz, chwila. Przeniosłaś wzrok na drugą stronę, czyż nie? Tam, gdzie równie imponująca grupa wierci się w oczekiwaniu na wyścig ku wolnym miejscom siedzącym. Ściągnęłaś brwi, marszcząc przy tym czoło w ten sposób, który powinien być raczej zarezerwowany dla rozwiązywania jakichś poważnych problemów. Nie zwracasz nawet specjalnej uwagi na to, że właśnie w harmider dźwięków wdziera się komunikat o wjeździe pociągu. Tylko patrzysz, tak uważnie patrzysz na tę drugą stronę, gdzie znajdziesz się znów jutrzejszego poranka, zmierzając do pracy. Niemożliwe. Oddychaj. To tylko wyraźne podobieństwo, przecież tyle istotnych rzeczy się nie zgadza... To tylko... Wrażenie?



Mam wrażenie, że nieco mnie nie było.