14.07.2015

20. Poszukiwania.

Herbata była zimna. Według wszelkich zasad przyzwoitości nie nadawała się już do picia, jednak przełknął ją dwoma szybkimi haustami. Często tak robił... Znaczy, spieszył się. Nie mógł wyzbyć się wrażenia, że największym grzechem jest właśnie marnotrawienie czasu. Miał poczucie, że i tak zbyt wiele go stracił. Nie oznaczało to jednak ślepoty – dostrzegał codzienne drobnostki, czasem sprawiały mu one niesamowicie wiele radości. Jak tamto odnalezienie cukierni, do której musiał zajrzeć przynajmniej raz w tygodniu. Albo nagła decyzja zatrzymania się przy uchylonych drzwiach do sali treningowej, kiedy teoretycznie nikogo nie powinno być przy drążku, a jednak zyskał dzięki temu kilka cennych minut „bycia” tylko z nią.
Tamtego dnia nie spodziewał się żadnych zmian. Poranna kawa, szybkie kroki w stronę metra. Spojrzenie przesuwające się po zmęczonych i nieobecnych twarzach. Wymiana grzeczności z Wiktorem, szatnia. I rozgrzewka, którą prowadził od dłuższego czasu w pojedynkę. Wszystko zawsze zgodnie z planem. Niewiele niespodzianek, czasem jakaś nieobecność, zmiana w doborze par. Ot, szybkie rozwiązania. Jednak brak rudowłosej był czymś, do czego ciężko było przywyknąć. Starał się nie wypytywać Wiktora o szczegóły. Ot, kolejna osoba zrezygnowała. Może z powodu ciekawszego zajęcia, zdrowia, zmiany priorytetów. Zdarzało się. Norma. Sofia nie była jednak kolejną tancerką. Nie próbował oszukiwać samego siebie, że jej obecność bądź brak nic nie znaczą. Nawet jeśli nie widzieli się kilka lat, rozstali gwałtownie. Aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest mu obojętna. Owszem, czasem budziły w nim lęki myśli, że to przecież inna osoba. Dorosła, młoda kobieta. Tak jak on, mająca za sobą wiele doświadczeń kształtujących charakter. Emocje jednak pozostały. Być może dlatego, że choć nie widywał jej, nie kontaktował się z nią, to pozostawała w jego życiu. Była punktem odniesienia. Czasem wręcz zwracał się do niej w myślach. Czytał raz po raz listy, które mu przysłała i w jakiś sposób odnajdywał w nich nowe, zaskakujące zdania.
Zdawał sobie sprawę z tego, że ona mogła nie chcieć być bliżej. Bardziej. Intensywniej. Ale fakt, że udało im się znów spotkać, przebywać w jednym mieście, często nawet pod jednym dachem... Cholerny romantyk potraktuje to jako – może nie znak – ale zachętę do nie porzucenia marzeń i działań na pewno.
Tyle że o uczuciach można by rozważać długo, sam Horst mógłby prowadzić z sobą monologi na ten temat co wieczór. Ale z działaniem było nieco gorzej. Irytowało go to. Chciał wreszcie przestać czuć się jak zakochany czternastolatek. Zrobić coś. Cokolwiek, byle znacząco. Zamienić scenariusze snute w głowie, na realne wydarzenia. Nowe wspomnienia.
Wybrał koszulę, starając się przy tym nie popaść w przesadę. Czuć się dobrze z samym sobą. Nie zawsze zdawał sobie sprawę z tego jak to może ułatwiać życie. Bycie przyjacielem samego siebie. Kupił dwie kawy. Z cynamonem. Sentyment, owszem. Od czasu tamtej noworocznej zabawy, nie był u niej. Może więc nie powinien się narzucać. Co innego przebywać w grupie, móc schować się w tłumie, jednocześnie mając możliwość większej swobody. A co innego pukać do czyichś drzwi bez wcześniejszego zaproszenia.
Może nawet liczył po cichu na to, że nikogo nie zastanie. Albo że chociaż otworzy mu ten wysoki blondyn, zapyta o Sofię, jej samopoczucie. I wróci do siebie w poczuciu połowicznie spełnionej misji. Tchórz. Troszeczkę. Nagle najważniejsze wydało mu się to, aby nie rozlać kawy. Aby nie wystygła zanim dotrze do jej mieszkania. Aby napój nie spienił się za bardzo, przyprawa nie opadła po prostu smętnie na dno, tworząc nieprzyjemne grudki.
Odetchnął, przestąpił z nogi na nogę. Wcisnął guzik z zarysem dzwonka.

Otworzyła zdziwiona. Spięła się nieco na jego widok, choć pewnie każdy niespodziewany gość wywołałby w niej podobne odczucie. Nadal nie przepadała za niespodziankami. Stałaby pewnie milcząca w drzwiach, gdyby nie Artemida, która skorzystała z okazji i wymknęła się na korytarz. Zadowolona z siebie od razu skierowała się w stronę schodów, gotowa na zwiedzanie. Nie dane jej jednak było ujść daleko. Mężczyzna zdążył podać zdezorientowanej dziewczynie kawę i sprawnie podniósł zwierzę. Puchata kotka dźwięcznie zaprotestowała, jednak już po chwili odnalazła plusy nowej sytuacji – otarła się łebkiem o brodę Horsta, jakby rozpoznając dawnego znajomego.
- Dziękuję. Wejdź – rudowłosa zaczęła nadrabiać grzecznościowe konwenanse nadal mocno zagubiona w nowo zaistniałej sytuacji.
Nerwowym ruchem naciągnęła nieco bardziej zieloną tunikę, niemal zrównując jej długość z dresowymi szortami. Postawiła kawę na stoliku, zaraz też wzięła jeden z kubków, obejmując go dłońmi i zajmując miejsce na kanapie.
On tymczasem niepewnie zajął miejsce w jej bliskim sąsiedztwie. Właściwie to nie do końca wiedział, czy naprawdę powinien tu być. Miał to nieodparte wrażenie, że wprosił się do środka, zaburzył jakiś porządek.
- Zrezygnowałaś – wypalił, choć nie miało to nic wspólnego z tą lekką i zabawną konwersacją, którą planował w głowie wieczór wcześniej. - Myślałem, że... To znaczy, pamiętałem jak zawsze mówiłaś o tańcu... Zdziwiłem się – nie dało się ukryć, że zaplątał się w tym, co próbował przekazać.
Dziewczyna lekko ściągnęła brwi. Właściwie to nie do końca wiedziała, co tak naprawdę może powiedzieć w tej sytuacji. Nie była to rozmowa jak każda inna. Wiedział o niej więcej, towarzyszył jej (i na swój sposób pomógł) w powrocie do tańca. W pewien sposób miał prawo do tego szczerego zdziwienia.
W końcu przerwała ciszę:
- Zrezygnowałam. Jeden z niewielu razy w życiu sama z czegoś zrezygnowałam – potwierdziła, starając się niejako wyjaśnić, co właściwie zaszło. - Zazwyczaj... Zazwyczaj inni decydowali za mnie. Mówili czym mam się interesować, co ma mi sprawiać radość. Czego się uczyć. Jak siebie kształtować – z każdym słowem mówiła pewniej, choć ton głosu pozostawał delikatny i w tłumie na pewno by zanikł. - Odbierali. Dawali... - wzięła głębszy wdech. - ...przychodzili i odchodzili wtedy, kiedy sami chcieli.
Mówiąc to spojrzała na niego. Zmusiła się, choć najchętniej schowałaby się za kanapą. Albo w drugim pokoju.
Skinął głową na znak, że rozumie. Ukłucie winy sprawiało, że kawa miała wyjątkowo gorzki smak. Nie spodziewał się, że rozmowa tak szybko zboczy na poważne tory.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w ciszy, którą przerywało jedynie mruczenie persa. Powietrze sprawiało wrażenie gęstszego w dziwnie słodkawy sposób. Oddychało się nim upojnie, ale nadal z nutą niebezpieczeństwa. Przebywanie w jednym pomieszczeniu, tak blisko, okazało się dziwacznym doświadczeniem. Prywatny grunt przypominał przedzieranie się przez dżunglę zrobioną z cukrowej waty. Szedłeś wgłąb, choć później miał rozboleć brzuch.
Było tyle rzeczy, o które chciała go zapytać. O nagłe zniknięcie, o to jak mijały pierwsze lata poza Stanami. Co wtedy robił, kto pomógł mu uporać się z potworami, które ścigały nie tylko jego, ale i odcisnęły znamię także na niej. Tyle rzeczy, które kotłowały się przez pierwsze dwa lata bez niego. Kiedy w pewnym momencie zamilkł, zostawiając ją z poczuciem przejmującego strachu. Zżerał ją wstyd za te wszystkie przepłakane wieczory, za budzenie się krzykiem. Za dreszcze tak silne, że nie pozwalały już ponownie zasnąć. Chciała móc pytać... ale jeszcze bardziej chciała móc wykrzyczeć mu prosto w twarz jak bardzo bolało. I jak absurdalnym wydaje się to, że teraz siedzi obok niej, z tą cholerną cynamonową kawą.
Czuł to napięcie. Wyczuła je także kotka, schodząc z jego kolan i szukając sobie miejsca bardziej dogodnego i spokojniejszego. Właściwie to sam nie wiedział, czego się spodziewał. Że rzuci mu się na szyję ze łzami w oczach i ckliwym „czekałam”? Albo że jak gdyby nigdy nic rozpocznie pogawędkę o codziennościach?
Odstawił kawę. Nie ułatwiała mu tego. Milcząca, skupiona na wszystkim innym, tylko nie na nim. Najpierw dokładnie oglądająca kubek, upijająca z niego ledwie łyk kawy. Jakby i do niej dotarła ta dziwaczna gorycz. W końcu rezygnująca z napoju, który teraz wydał mu się najdurniejszym sentymentem na jaki mógł się zdecydować.
Odwrócił się w jej stronę. Widział jak automatycznie prostuje się, jakby obawiała ataku, jakby wzmacniała tę cienką zbroję, która pozwalała jej przetrwać każdy z jego wybryków. Kaprysów powrotów.
- Przepraszam... Czuję się jak ostatni idiota – bał się spojrzeć jej w oczy.
Sam jednak zadecydował, że nie chce przeskakiwać tego etapu. Że musi ją przeprosić, nawiązać do tych wydarzeń, którymi przecież musiał ją skrzywdzić.
I kiedy tak milczała, siedząc z kolanami podciągniętymi do klatki piersiowej, nieco zbyt nerwowym ruchem skubiąc warkocz... Kiedy tak milczała, wiedział że cokolwiek zrobi i tak będzie to kiepski pomysł.
Wykonał ruch jakby chciał złapać ją za rękę, ledwie musnął palcami jej dłoń. Tylko tyle i aż tyle. Trochę jak dziecko, które stłukło drogi wazon i teraz szuka potwierdzenia, że nadal jest chciane i kochane.
I właśnie w tym tkwił problem.
- Naprawdę... przepraszam cię, Sofio... - nie patrzył na nią, w jego mniemaniu nie był godzien.
I znów chciał coś dodać, coś wyjaśniać, tłumaczyć się... Tylko że ona uniosła dłoń i zwyczajnie zakryła mu usta.
- Przestań – powiedziała cicho, ale z całą stanowczością, na którą mogła się teraz zdobyć. - Nie rób tego. Znowu – pokręciła głową, jakby gwałtownie komuś zaprzeczała. - Nic nie rozumiesz. Nadal nic nie zrozumiałeś – brzmiało to trochę tak, jakby myśli wydostały się przez jej usta, choć wcale tego nie planowała.
Wstała. Kolejny raz nerwowym ruchem poprawiła bluzkę. Tę zieloną bluzkę, która była jedną ze zmian dzisiejszego dnia.
Nie chciała go krzywdzić. Nie była w stanie patrzeć na niego, gdy tak zwieszał głowę. I oczywiście, że jedyne co w danej chwili bardzo chciała zrobić, to objąć go. Pocieszyć. Zapewnić, że wszystko jest dobrze. Tak, jak zapewniała za każdym razem, gdy odchodził i przychodził. Zawsze rozumiejąca.
- Zrezygnowałam z ciebie – powiedziała na wydechu.
Chciała, żeby już sobie poszedł. Żeby nie wystawiał jej na tę ciężką próbę. Z każdą kolejną chwilą słabła, wracała do dawnej siebie tak bardzo wyczulonej na czyjś ból, a głuchej na własny.
- Zrezygnowałam – powtórzyła ciszej, kiedy wstał i nieco ociężale skierował się w stronę drzwi.
A potem wyszedł.

19. Zaszłości.

Odetchnął głęboko, ocierając pot z czoła. Kilka kosmyków włosów zlepiło się, będąc jednym z dowodów na wysiłek, którego doświadczał od kilku godzin. Na dłoniach, które na co dzień miały styczność z o wiele delikatniejszymi przedmiotami, pojawiły się odciski. Ból w kręgosłupie był znośny tylko dlatego, że podołał wszystkiemu, czego się dziś podjął. Jeszcze tylko wtaszczyć z powrotem duży, drewniany stół, przy którym zbierała się rodzina i...
- Zostaw to już, Jerzyku – kobieta stanęła w drzwiach; w dłoniach trzymała talerz z grubym kawałkiem chleba posmarowanym masłem i kubek kompotu jabłkowego. - Zjedz coś, odpocznij... - poprosiła, patrząc na swojego najstarszego syna z tą tradycyjną mieszanką niepokoju i miłości.
Jadwiga Nawrocka już dawno temu obiecała sobie, że nie będzie się wtrącać w życie syna, nawet jeśli ta wielka i zimna Warszawa tak bardzo ją przerażała. I choć nie spędziła całego życia na wsi, skończyła przecież studia, z Jerzym „u spódnicy”, to o wiele lepiej czuła się wśród pól i zwierząt. Wiedziała jak z nimi obcować, wiedziała czego unikać aby nie zostać zranioną. Z ludźmi było inaczej. Jadwiga dobrze pamiętała ojca swojego pierworodnego syna, który widział go może dwa razy w życiu, po czym wyemigrował z kraju. Przez pierwsze lata przesyłał nawet jakieś pieniądze, drobne prezenty... Ale potem widocznie przyszło inne życie.
Postawiła posiłek na stole, podchodząc do syna, który był od niej znacznie wyższy. Wokół jej oczu wyraźnie rysowały się zmarszczki, choć zdecydowanie nie była kobietą starą. Miała w sobie dużo siły, jeszcze mnóstwo do zrobienia. Szczególnie, że jej najmłodsza latorośl skończyła niedawno sześć lat.
Mężczyzna usiadł przy stole, sięgnął po kubek. Wyszczerbiony, z nadtłuczonym uchem, w niebieskie grochy. Pamiętał go jeszcze z czasów, gdy poranki nosiły ślad terroru ciepłym mlekiem, które koniecznie należało wypić przed wyjściem z domu.
Pierwszy łyk charakteryzował się jedynie chłodem, mile spływającym w przełyku. Drugi niósł już z sobą smak – lekko cierpki smak jabłek zrywanych całymi dniami ostatniej jesieni. Kiedy przychodziła na nie pora, w domu na stole, blatach, półkach piętrzyły się słoiki z domowym musem, jabłeczniki i szarlotki, kompoty... To była ta pora, gdy ryż z jabłkami był dobry zarówno jako śniadanie jak i deser.
Powoli przeżuwał chleb. Żadne z nich od kilku minut nie wypowiedziało ani słowa. Byli w tym do siebie niezwykle podobni i gdyby nie fakt, że co jakiś czas przez kuchnię przebiegały dziewczęce postacie, statyczność tu panująca byłaby wręcz senna.
Jerzy miał cztery młodsze przyrodnie siostry, które niezwykle mocno wdały się w swego ojca. Rozgadane, roześmiane, momentami wręcz rubaszne. Bezpośrednie i pyskate. Dźwięków w tym domu było dość, on mógł milczeć bez wyrzutów sumienia.
Gdy tylko zjadł, zaraz wstał by umyć naczynia. Aż za dobrze wiedział, że wystarczy chwila nieuwagi, by matka chciała przejąć choćby najdrobniejszy obowiązek.
- Dziękuję, mamo – powiedział, całując kobietę w czubek głowy.


Drzwi skrzypnęły irytująco, kiedy Dorota późnym wieczorem wróciła do domu. Biegiem na ostatni pekaes, trzy kilometry spaceru z przystanku. Zaraz za drzwiami opuściła ostrożnie na podłogę plecak, kierując się od razu do łazienki. Przemyła twarz, nie zwracając uwagi na smugi tuszu do rzęs, po czym mechanicznie nastawiła wodę na herbatę, a z lodówki wyciągnęła zimny obiad. Nie kłopotała się odgrzewaniem, w biegu połykała kolejne kęsy.
- Hej – męski głos przerwał późnowieczorną ciszę.
- ...ema – wymamrotała z pełnymi ustami w kierunku jedynego brata.
Jerzy oparł się o kuchenną szafkę, krzyżując ręce. Przyglądał się swojej siostrze, której nie widział od niemal roku. Jeśli już bywał w domu, za każdym razem zderzał się z tą samą wersją – Dorota albo biegła do pracy, albo w niej właśnie była. Jeszcze bardziej lakoniczna niż on, nie wtajemniczała nikogo w to, jak spędza weekendy. Milcząco dorzucała się co miesiąc do domowego budżetu, od czasu do czasu ogarnęła generalne sprzątanie. Na ogół jednak albo jej nie było, albo spała u siebie niemal zawsze ze słuchawkami na uszach.
- Dajecie radę? - mężczyzna ściągnął lekko brwi, przypatrując się szczupłej sylwetce.
- Mhm – konwersacja nie wspinała się na szczyty elokwencji. - Pokroją Ryśkę, ale to pewnie wiesz – przełknęła kolejnego ziemniaka.
Zmyła z talerza resztki jedzenia, nie spoglądając na brata. Zawsze kiedy poruszała temat Marii, malała o dobre trzy centymetry, garbiąc się nad aktualnie wykonywaną czynnością.
Nachmurzył się jeszcze bardziej, odsunął od szafki jakby miał w zamiarze wykonanie czegoś konkretnego. Zawiesił się jednak w połowie kroku, rozejrzał niepewnie, wcisnął dłonie w kieszenie spodni.
- Mógłbyś wpaść do domu na lipiec – zasugerowała na wydechu. - I sierpień pewnie też. Przyda się dodatkowa para rąk, gdy Ryśka wyląduje na oddziale. Mama pewnie będzie u niej non stop – każde kolejne słowo wypowiadała ciszej, jakby jej struny głosowe były ledwie działającą baterią.
Przerażał ją fakt, że miałaby zostać tu sama z Agą i Aśką. I jasne, że by się do tego nie przyznała, ale przecież zawsze gdy jej strefa komfortu miała zostać naruszona, zaczynała uciekać wzrokiem, zbyt często przeczesywać palcami krótkie włosy. Naciągała też wtedy rękawy swetra, przez co połowa jej ubrań wyglądała tak, jakby kompletnie nie zależało jej na robieniu schludnego wrażenia.
A on wiedział, że to swego rodzaju prośba. Że już w bardziej oczywisty sposób nie zwróci się do niego o pomoc. Zresztą, nie musiała. Jerzy aż za mocno czuł obowiązek roztaczania opieki nad mamą i siostrami. Były takie wieczory, gdy oddychał z ulgą, że przeniósł się do Warszawy, gdy cieszył się własnym życiem. Ale zaraz po nich następowały takie poranki, gdy krztusił się wyrzutami sumienia, budził tak zmęczony nocnymi wątpliwościami, jakby właśnie przebiegł maraton.
- ...branoc – mruknęła, kierując się w stronę schodów prowadzących na poddasze.

*

W mieszkaniu było nienaturalnie cicho bez Jerzego. Bez tego obijania się o sprzęty, zbyt głośnego wrzucania łyżeczki do zlewu, robienia prania o drugiej nad ranem. Odzwyczaiła się już od samotnego mieszkania i choć nigdy nie byli przesadnie wylewni, to brakowało jej wymiany choćby tych krótkich kilku zdań dziennie. I jego nieocenionych rad, które na pierwszy (a nawet i pewnie na trzeci) rzut oka wcale jak rady nie brzmiały.
Paradoksalnie jednak to właśnie pod nieobecność przyjaciela podjęła jedną z ważniejszych decyzji. Rezygnacja z dalszego tańca nie była czymś nowym, już przecież kiedyś zdarzyło się, że musiała zmienić plany. Tym razem czuła się inaczej, bo decyzję podjęła przecież samodzielnie. I nie, nie było łatwo. Po ewaluacji i całkiem przyzwoitym wyniku mogłaby kontynuować codzienne treningi. Nie mogła jednak ukrywać przed sobą tego, że kiedy dołączyli do nich Aleksi i Antonia, odetchnęła z ulgą. Z ulgą, ponieważ napięcie, które towarzyszyło każdemu występowi z Dorianem, ustąpiło. Trener miał naprawdę dobrą alternatywę. Materiał do roszad w składzie, które przynosiły niezłe efekty. A ona dobrze wiedziała, że gdyby rzeczywiście swoją przyszłość chciała wiązać z tańcem, to musiałaby odczuć przynajmniej dyskomfort. W końcu była chorobliwą perfekcjonistką. Jeśli coś zostało zrobione jedynie przyzwoicie, nigdy się tak naprawdę nie liczyło. Co prawda, przy Jerzym nieco zwolniła tempa i być może też dzięki niemu (mimo nieobecności) wreszcie napisała rezygnację i zdobyła się na odważną rozmowę z Wiktorem. Nie był zadowolony. Oczywiście. Nie był też jednak do końca zaskoczony. Kiedy pierwszy raz spotkał tę rudą tancerkę, wiedział że to dziewczyna, która dopiero uczy się samodzielnego podejmowania decyzji, odpowiedzialności za siebie. Nie w ten klasycznie rozumiany sposób. Umiała o siebie zadbać, żyła na własną rękę już od dłuższego czasu. Jednak w kwestiach dotyczących samorealizacji ledwie raczkowała. Nawet jeśli miała wrażenie, że podejmuje decyzję sama, nadal w życiu kierowała się wpływem innych osób. Czasem na przekór. Czasem by coś udowodnić. Na ogół sobie, ale czy to w końcu nie zmęczy człowieka? Ileż można stawiać się w sytuacji ciągłego sprawdzianu? Być dla siebie najsurowszym nauczycielem.
Nie rezygnowała z tańca zupełnie. Towarzyszył jej przecież niczym bliźniacze rodzeństwo. Kształtował dzieciństwo, był powodem rozterek, niedoścignionym marzeniem, pomostem między nią a pierwszą miłością, którą spotkała właśnie na sali treningowej. Poza tym, nadal był środkiem utrzymania. Nie rzucała całego życia, grupy dzieci, którym starała się stworzyć warunki nieco bardziej przyjazne niż sama zapamiętała z własnych lekcji. Nadal wiedziała, że jest dobra w tym, co robi. Nie szukała też rewolucji. Była to zbyt przerażająca opcja, która czasem budziła ją jednym z tych dziwacznych koszmarów. I nawet mruczenie Artemidy nie było jej wtedy w stanie uspokoić.
Kiedy tańczyła, nadal czuła się z sobą naprawdę dobrze. Nie umiała jednak czerpać tej satysfakcji z bycia poddaną ciągłym spojrzeniom. Wielu powiedziałoby, że jest słaba. Nieodporna. Ale czy rzeczywiście jest coś złego w tym, że szuka się komfortu w codziennym życiu? Tego poczucia spełnienia zbudowanego także na bezpieczeństwie? Być może rzeczywiście była zbyt krucha. Nie umiała zresztą przyznać się do tego głośno. Nauczono ją, że to wada, której należy się wstydzić. I być może dlatego, czasem wieczorami obsesyjnie liczyła ilość ruchów szczotki do włosów. Tak bardzo chciała się tego wyzbyć. Szczególnie mając w pamięci to jedno popołudnie, gdy dostała list, który w jakiś sposób przyczynił się do kolejnych zmian. Tamtego wieczora, kiedy musiała pogodzić się z kolejnym i już definitywnym odejściem Horsta, stłukła filiżankę. Brzmi banalnie? Nie kiedy wiesz, ile ta filiżanka dla niej znaczyła. Nie była przecież w stanie zmrużyć oka, jeśli wcześniej nie trzymała jej w dłoniach. Nie przetarła dokładnie kruchej powierzchni. Nie odstawiła jej z największą delikatnością na toaletkę. A tamtego dnia po prostu ją stłukła. Na wewnętrznej stronie dłoni została nawet niewielka, cienka blizna.
Koty kręciły się pod jej nogami, gdy pochylała się nad tekturowym pudełkiem w kwiatowy wzór, składając do niego przedmioty, których na razie nie miała używać. Jedną z par baletek, niewielką misternie zdobioną puderniczkę, zawsze leżącą w szafce w szatni. Zasuszoną główkę lilii skrytą w pudełeczku o przezroczystych ściankach. Notes z zapisanymi datami występów, ewaluacji, dodatkowych prób; z notatkami o błędach do skorygowania, rzeczach do ulepszenia, celach, które miały doprowadzić ją do osiągnięcia dojrzałości. Mogłaby to wszystko wyrzucić, ale czy rzeczywiście byłoby to dobre posunięcie? Miała wrażenie, że taki akt naznaczony byłby niezwykle silną desperacją. Natomiast możliwość koegzystencji z pamiątkami, dawała jej swego rodzaju poczucie siły.
Kiedy skończyła, wsunęła pudełko na najwyższą półkę w szafie. Przesunęła palcami po materiale ubrań, wiszących w idealnym porządku. Czarne tkaniny o różnych fakturach. Tak długo była ich zakładniczką. Przechodząc przez dziwaczny rodzaj żałoby, a przecież nikt nie umarł. Czuła to i wiedziała, aż za dobrze. Chciała uniknąć spektakularnych zmian. Szokowania ludzi, którym wydawało się, że ją znają. To miał być moment dla niej, czas na zbudowanie silnych podstaw. Przyciąganie uwagi nagłymi zmianami spowodowałoby jedynie, że stałaby się centrum ludzkich reakcji. Chciała nauczyć się słuchać siebie, a do tego potrzebowała ciszy niezakłóconej roszczeniami innych.
Wysunęła jedno z materiałowych pudeł, w których trzymała część dawnych ubrań. Powoli przekładała warstwy, nie szukała. Po kilku minutach powoli ściągnęła z siebie czarną bluzkę, by zastąpić ją nieco za dużą, zieloną tkaniną. Pozwoliła jej opaść tak, by odsłaniała ramię. Popatrzyła na swoje odbicie. Szczupła, blada dziewczyna. Długi, luźno spleciony rudy warkocz. Pozornie bez zmian.
Ciche popołudnie. Dwa ocierające się o nogi koty. I dzwonek do drzwi.

18. Konsekwencje.

Tyle miesięcy żyła ewaluacją, która większości tancerzom spędza sen z powiek przynajmniej na około dziewięćdziesiąt dni przed momentem, w którym w trakcie czterdziestu pięciu sekund należy udowodnić, że zasłużyło się chociaż na utrzymanie pozycji w zespole. Pomiędzy próbami a pracą każda chwila kręciła się wokół tego jak uda jej się razem z Dorianem zaprezentować coś, co nie będzie kolejną przepychanką między nimi.
- Jesteś pewna? - Wiktor uniósł brew, siedząc na brzegu biurka, którego gabaryty miały chyba podkreślać pozycję, jaką tu zajmował.
Obracał w palcach klasycznej wielkości kopertą, w której znalazła się zwykła biała kartka zadrukowana kilkoma rzędami czarnych liter.
- Chodzi o niego? - dopytał, pochylając się lekko, jakby miało mu to pomóc w wyciągnięciu z niej czegoś więcej poza „dziękuję, odchodzę”.
Nie kłopotał się jednak długą konwersacją, dobrze wiedząc, że byłby to czas cokolwiek stracony.
- Powodzenia – dodał, kiedy zamykała za sobą drzwi.

*

W niedzielę pozwalał sobie na nieco dłuższy sen. Świeża pościel zdawała się wabić, kusić, wreszcie niemal siłą trzymać w objęciach. A przynajmniej miło było myśleć o tym w ten sposób, niż przyznawać się do słabości – lenistwa. Nie szukał silnych doznań, bodźców pachnących luksusem. Było coś pociągającego w tym prostym komforcie, które zapewniało mu wygodne łóżko, czysta kuchnia, ciepła kąpiel. Świeże, schłodzone mleko.
Palce lekko przesuwały się po bawełnie, ale oczy nadal pozostawały zamknięte. Czajkowski zdążył jednak zwrócić swą psią uwagę na ten drobny ruch i przypadł wilgotnym nosem do dłoni swego pana.
- ...wila... - burknął, przekręciwszy się na drugi bok.
Pies jednak nie dawał za wygraną, wsparty przednimi łapami na łóżku, wpatrywał się w kontur mężczyzny, usilnie domagając się tego, co było jego niezaprzeczalnym psim prawem – spaceru.
Dorian westchnął dramatycznie. Była to ta krótka chwila, w której nie hamował żadnych ludzkich odruchów. Był sam, mógł sobie pozwolić na okazanie jakichkolwiek słabości. Ponadto miał to dziwne wrażenie, że niedzielny poranek bywa zasnuty usprawiedliwiającą mgłą, która nie pozwalała na to, aby rzeczy na co dzień ukrywane, stały się widzialne dla reszty świata.
Wciągnął na siebie biały t-shirt i dżinsy, przeczesał włosy palcami – trudno stwierdzić czy poprawiło to sytuację na jego głowie, czy wręcz odwrotnie. Gwizdnął na psa, zgarniając z komody stojącej w przedpokoju smycz, wsunął trampki. Będąc już jedną nogą na korytarzu, sprawdził czy portfel znajduje się na swoim miejscu w tylnej kieszeni spodni.
Walcząc z zamkiem w drzwiach, zastanawiał się nad tym, który dyskont zaszczycić swoją obecnością i dlaczego nie ma to tak naprawdę żadnego znaczenia. Czajkowski wyrwał się do przodu, chcąc jak najszybciej dopełnić swój psi obowiązek. Zapiszczał w oczekiwaniu na właściciela, który w półśnie pokonywał schody.
- No idź, idź... - mruknął, wypuszczając psa.
Ten puścił się biegiem, już po chwili robiąc sześć obowiązkowych przystanków, nie przepuszczając koszowi na śmieci, krzakom, tablicy informacyjnej.

I wszystko byłoby pewnie jak zwykle, po staremu. Według zasad jego bliskiej przyjaciółki rutyny. Odstałby swoje w kolejce z kartonem mleka, podczas gdy reszta towarzystwa zdawała się robić zakupy dla wojska. Zapłacił odliczonymi monetami. Pobawił chwilę z Czajkowskim... Gdyby nie fakt, że wracając z porannego spaceru musiał się natknąć na korytarzu na nieplanowaną przeszkodę. Bo jak do tej pory przemykał prosto do mieszkania i z dziwnym westchnieniem ulgi, zamykał za sobą i psem drzwi. Tym razem jednak pies popędził piętro wyżej, szaleńczo machając ogonem. A Dorian usłyszał śmiech. Taki, który nazwiesz szczerym i niewymuszonym.

*

- Ugrhhh...!
Nie podejmę się próby nazwania dźwięku, który wydała z siebie ciemnowłosa dziewczyna, opadając na szerokie łóżko, zajmujące centralne miejsce w przestronnym pokoju. Rudy kot parsknął z dezaprobatą, zabierając swoje gibkie ciało z dala od sfrustrowanej istoty. Zaraz też usadowił się na fotelu, wracając do swojego ulubionego zajęcia – kolejnej tego dnia drzemki.
Krótki wibrujący dźwięk wdarł się we względną ciszę panującą w pokoju, telefon niebezpiecznie zsunął się na brzeg nocnej szafki.
Był to jeden z tych stanów, kiedy prędzej człowiek nadweręży sobie mięśnie, niż ruszy się w sposób cywilizowany po potrzebny mu przedmiot. Adrianna wyciągnęła szczupłą rękę w stronę komórki, wykręcając się na materacu i do tego wszystkiego lekko zezując.

Laska rusz dupsko

Wywróciła oczami. Od rana dostała już chyba z piętnaście wiadomości próbujących wyciągnąć ją z domu. W końcu kto przy zdrowych zmysłach uczy się w weekend? Szczególnie, że wiosna w tym roku szybciej przeganiała swoją mroźną poprzedniczkę.
Tyle że Ada nie była w nastroju na kolejne browarowanie nad Wisłą. Trzasnąć kogoś. Najlepiej podręcznikiem od chemii. Między te cholerne oczęta niewinne jak u jakiegoś pieprzonego baranka. A potem jeszcze poprawić, wymalowując mu spektakularnego „karnego-wiadomo-co” na czole wszystkimi kolorami ulubionych tęczowych długopisów.
Tak, panna Maleńczuk aktualnie była w stanie cokolwiek nieobliczalnym, pełna emocji zdecydowanie negatywnych. Jakby wzięła długą kąpiel w czynnym wulkanie. Albo nałykała się tych nowych popularnych proszków. Bo co on sobie myślał?! Żartuje sobie z nią, przekomarza jak jakiś cholerny fircyk. Leci za nią kawą, coby nie zmarzła na przystanku. I jeszcze oddaje własny sweter. A potem dzwoni do jej matki, przeprasza że więcej nie przyjdzie. I tyle go widziała.
- ...no nawet się palant nie pożegnał! - niemal wrzasnęła w stronę mocno zdezorientowanego kota.
I w sumie ciężko było jej przyznać, czy bardziej jest wściekła na swojego, pożal się boże, korepetytora, czy na siebie że przeżywa zakończenie lekcji średnio raz na tydzień, chociaż już dawno powinna była machnąć na to ręką. I zająć się maturą.

Staraaaaaa

- A w cholerę – usiadła na łóżku, nieco zbyt gwałtownie.
Młoda jest, nie będzie tu przeżywać jak jakaś stara panna, która właśnie straciła ostatnią szansę na zamążpójście. I zaliczy piwko albo dwa, bo ile można wgapiać się w sufit.

*

Rozchichotana blondynka przebiegła przez pokój, prawie gubiąc ręcznik, którym zdążyła się owinąć, nim do łazienki wparował bardzo do niej podobny chłopak. Zanim jeszcze wyskoczyła z wanny, rzuciła w niego bardzo mokrą gąbką, co on podsumował jakimś bliżej niezidentyfikowanym dźwiękiem, pasującym bardziej do skrzyżowania kozy z niedźwiedziem niż młodego mężczyzny. Uwielbiała się z nim droczyć. Przeciągać czas na własną kąpiel, irytując go tym do granic możliwości. Nawet jeśli woda w wannie była już zimna. Uwielbiała, kiedy próbował być na nią zły, ale i tak wiedziała, że nieudolnie stara się zamaskować uśmiech.
Okrążyła stół, próbując uciec przed chęcią braterskiej zemsty. Niewiele myśląc, wypadła z mieszkania boso i w ręczniku. Nie było to jednak dobre posunięcie, bo zaraz za swoimi plecami usłyszała dźwięk przekręcanego zamka.
- Aleksi! - pisnęła w proteście. - Aleksi, no... - zapukała kilka razy w drewnianą powierzchnię, przyjmując najbardziej naburmuszoną minę, na jaką ją było stać.
O ile do tej pory zabawa była przednia, o tyle nie bardzo jej się podobał kontakt bosych stóp z zimną i niezbyt czystą powierzchnią. Nadęła policzki i oparła się czołem o drzwi. I stałaby tak pewnie póki brat się nad nią nie zlituje, gdyby nie mokry i ciepły język na jej lewej kostce.
- Owca – mruknęła rozczulona, kucając przy kudłatym piesku, który spektakularnie zwiał swojemu właścicielowi mieszkającemu piętro niżej.
Zaczęła tarmosić psa, bawić się z nim i ogólnie odnajdywać plusy zaistniałej sytuacji, kiedy do jej uszu dotarło znaczące chrząknięcie. Na półpiętrze stał chłopak, który nadal wyglądał na nie do końca wybudzonego. Rudobrązowe włosy miał w nieładzie, a oczy patrzyły na nią ostro, choć nieco przez mgłę niedospania.
- Twój? Cudny – uśmiechnęła się szeroko, kompletnie ignorując fakt, że ma na sobie tylko kusy ręcznik. - Jest taki puchaty, a ja tak strasznie kocham tulić puchate stwory – podzieliła się tym, jakbym mówiła o rzeczy powszedniej, zwyczajnej jak choćby słońce świecące od samego rana i zwiastujące dobrą pogodę.
- Czajkowski, do domu – rzucił krótko, nie mając najmniejszej ochoty na rozpoczęcie rozmowy. - Czajkowski! - powtórzył mniej cierpliwie, bo pies miał jego nawoływania w poważaniu.
Niechętnie odsunął się od ściany i wszedł na piętro z zamiarem zgarnięcia tego podłego psiego zdrajcy. Dziewczynę rozpoznał aż za dobrze. Tańczyli w jednym składzie, ale jak do tej pory nie miał pojęcia, że mieszkają w tym samym bloku. Na ogół unikał sąsiadów, przemykał do mieszkania, gdzie miał święty spokój.
Dziewczyna natomiast nic sobie nie robiła z tego, że „kolega po fachu” najwyraźniej miał zamiar zwiać do siebie jak najprędzej, bez choćby grzecznościowej pogawędki.
- Idę z tobą – stwierdziła, odsuwając się od drzwi, ku radości psiaka. - Aleksi właśnie zaczął śpiewać, czyli wpakował się już do wanny – dodała, jakby to wszystko wyjaśniało.
Na twarzy Doriana odmalowało się coś, co przypadkowy obserwator zaklasyfikowałby jako ogłupienie totalne.
Słowem się nie odezwał, tylko zszedł po schodach, mając nadzieję że dziewczyna się od niego odczepi. Tyle że wytrwale dreptała za nim, przytrzymując ręcznik i uważnie patrząc pod nogi. A kiedy otworzył drzwi mieszkania, chcąc wsunąć się do środka, zręcznie wepchnęła się przed niego. Powiedzieć, że poczuł się jak ostatnia łajza, to mało.