Utknął w mojej głowie. Tak, droga
Przyjaciółko, utknął tam bardzo skutecznie, znajdując sobie w
miarę wygodne posłanie między jedną myślą o pierwszym wspólnym
tańcu, a wspomnieniem jego rozbieganego wzroku, lekko drżących
dłoni. Zadomowił się i ani myśli znaleźć sobie inne lokum, choć
minęło już kilka lat, a ja nie ta sama. On zawsze pozostanie tym
niewysokim i bardzo szczupłym, czarnowłosym chłopakiem, którego
misternie prostowana grzywka skręcała się pod wpływem deszczu.
Tamtego deszczu, w trakcie którego niósł mnie, bo przecież ja nie
mogłam zmoknąć.
Teraz to całkiem zabawna wizja, trochę
nawet kiczowata, ale wtedy moje szesnastoletnie serce miało zamiar
wyskoczyć z klatki piersiowej. I to też pamiętam. Mocne, rytmiczne
uderzanie o żebra.
To był chyba najintensywniejszy rok w
moim życiu. Pierwszy tak burzliwy, bo samodzielny. W nowym kraju,
bez nadzoru rodziców. W szkole, w której brakowało jakiejkolwiek
równowagi, jakichkolwiek normalnych zasad... Bo kto to widział,
żeby piętnastolatki brały się za studia medyczne, a w nocy boso
biegały po dachu szkoły? W każdym razie, Przyjaciółko, działo
się. W tamtej chwili było to wszystko zbyt intensywne, zdawało się
zbyt skomplikowane. Jego pożegnania. Jego powroty. Jego straty,
problemy, całe palety zachłannego bólu. Był On i Jego świat.
Jego zdrowie, Jego idealnie nakreślone pod skórą kości, Jego
stracony taniec. Był mój podkoszulek ubarwiony Jego łzami, moje
nieprzespane noce po Jego wyjazdach, tłuczone szkło i skrupulatne
liczenie granulek cytrynowej herbaty.
Masz to szczęście, Przyjaciółko, że
wszystko to poznawałaś na bieżąco. Rozumiesz cały ten mój
bełkot, mieszankę niespójnych faktów.
Pakowałam się, jak zwykle, bardzo
dokładnie. Żadnych zagnieceń na ubraniach, żadnych kosmetyków
luzem wrzuconych do walizki. Miauczące koty. Prychające na siebie
dojrzałe osobniki o wielkich, mądrych oczach. Nie mogłam tam
dłużej zostać. Jakkolwiek to nie zabrzmi, Stany nie mogły mi już
nic zaoferować. Zresztą, cała medyczna pasja odeszła gdzieś,
znikła dziwnie szybko po tym jak znikł On. Czasami bałam się, że
zacznę go analizować, badać jego wspomnienie, kategoryzować
zachowania. Być może dlatego dałam sobie spokój najpierw z kursem
psychologii, a potem całą resztą.
Nie, rodzice nie byli zachwyceni. Mieli
te swoje określone plany dla chudej, rudej córki. Plany nie
uwzględniające ani tańca, ani zresztą postaci adorującego
Niemca. Miało być przecież książkowo: wszechstronne
wykształcenie, trochę podróży, a później bankiety i spędzanie
życia na przyjęciach charytatywnych jako ozdoba dobrze urodzonego
męża. Brzmi jak komedia rodem z XVIII wieku? Nie dla nas,
Przyjaciółko.
Dlatego tak dokładnie złożyłam
ubrania. Sukienka po sukience. Pointy, tuniki, body... Bo to miało mi
się teraz przydać. Znów. I pierwszy raz na tak ogromną skalę,
zapewniając utrzymanie i planując większość każdego kolejnego
dnia.
Miałam więc wylądować w kolejnym
kraju, po kilku przesiadkach. Z ilością rzeczy ograniczoną do
niezbędnego minimum, z oszczędnościami na koncie, bez których
pewnie byłoby krucho, z przeraźliwie miauczącymi, kocimi marudami.
I wylądowałam. Kilkaset kilometrów
od granicy kraju, do którego On tak często wracał. Pośród ludzi,
dla których angielski doprawiony irlandzkim akcentem to często nie
lada problem.
Jestem. Z Nim w mojej głowie. Choć
minęły lata.
________________________________________________________________________
[Prolog nie musi być zrozumiały. Tym bardziej narrator prologu.]