Nie widziałaś go od
czasu tamtej rozmowy. Wymieniliście ledwie kilka zdań, trudno
powiedzieć, które z was wypowiedziało więcej słów, nie mogłaś
się jednak wyzbyć wrażenia, że to twoje były cięższe od
emocji, które nawet specjalnie się nie skryły. Ba, wylewały się
z każdej głoski. W ten soczysty, zbyt ostentacyjny sposób.
Skumulowały się w jednym słowie. Zrezygnowałaś. Tak to ujęłaś,
prawda? Przedstawiłaś to wszystko jako świadomy wybór, podjętą
decyzję. Rzuciłaś taniec. Rzuciłaś go. Gówno prawda, Sofio.
Przepraszam, musiałam.
Czasem, po prostu, nie mam już siły. Widzę jak budujesz kolejną
tarczę. Tym razem ma to być ta świadoma decyzja, czyż nie? Bo
boli cię to, że przez tyle lat czułaś się porzucona.
Pozostawiona. Mimo tego, ile emocji włożyłaś w waszą relację.
Bo przecież byłaś zawsze i wszędzie. Jak tylko pojawiał się z
tą swoją potrzebą, ty niczym w zegarku stawałaś przed nim gotowa
na spełnienie swojej roli. Kolejna bzdura.
Tak naprawdę nie chcesz,
po prostu, nazwać siebie egoistką. Bo jeszcze bardziej boli cię
to, że pomyślałaś tylko o sobie. I to w sytuacji, o której
bardzo dobrze wiesz, że nie jest znów tak prosta. Powiedziałaś
sobie, że nie możesz na to wszystko patrzeć przez pryzmat jego
choroby. Nawet jeśli bardzo dobrze wiesz, że jego postępowanie to,
tak naprawdę, nie był on. Tylko obezwładniające go dolegliwości,
trzymający nad nim władzę głód i kontrola. I przez tę wiedzę
tym bardziej nie możesz patrzeć na siebie. Spojrzeć w lustro bez
uczucia podobnego do zgagi. Wywołujesz w samej sobie niesmak. Ile
razy siedziałaś od czasu waszej rozmowy i powtarzałaś sobie, że
chryste... on przyszedł przeprosić. Po tylu latach. Przyszedł.
Usiadł naprzeciwko ciebie. Odezwał się. Ile musiało go to
kosztować...
A ty odegrałaś swoją
rolę. Zatroszczyłaś się o siebie. Tylko tyle. I aż tyle.
Jak bardzo siebie nie
lubisz? W skali od 1 do 10?
*
Zostawiła na podłodze
szare ślady stóp. Praktycznie w całej kuchni, wędrując od szafki
do szafki. Przekopała wręcz ich zawartość. Wzięła w dłonie
każde pudełko, przestudiowała etykiety, jakby miała się z nich
dowiedzieć czegoś, co pomoże jej wymyślić choćby lekarstwo na
raka. Albo odplamiacz idealny. Czajkowski podążał za nią aż do
momentu, w którym najzwyczajniej w świecie się zmęczył. Ty
poddałeś się znacznie szybciej. Najpierw próbowałeś oponować.
Drażniło cię to, że praktycznie obca laska przetrząsa twoją
wysprzątaną kuchnię. I jeszcze te szare ślady. Żołądek skręcał
ci się na samą myśl, że ona tymi bosymi stopami przemierzyła
spory kawałek klatki schodowej bloku, w którym oboje mieszkaliście.
Nawet mi się robi z lekka słabo na myśl, co lądowało na tej
posadzce, w czym Antonia postanowiła tak beztrosko brodzić. Ok,
może to za mocne słowo, w końcu regularnie ktoś tam na mopie
jeździł... Ale mimo wszystko.
A gadała przy tym jak
nakręcona. Zdążyłeś dowiedzieć się naprawdę wielu rzeczy. O
niej. O jej bracie. Braciszku, jak o nim mówiła. Dowiedziałeś się
więcej, niż w trakcie wszystkich prób, jakie do tej pory razem
odbyliście.
I zrobiła śniadanie.
Nakruszyła chlebem, nakapała kawą, zostawiła krzywo skrojoną
rzodkiewkę bezpośrednio na desce. Nie zebrała zużytych naczyń,
rozrobiony ze śmietaną twarożek postawiła na stole w tej samej
plastikowej miseczce, w której energicznie go wymieszała ze
szczypiorkiem. Grubo posiekanym. Porwanym właściwie. Nie starła
białych grudek, które zostały na kuchennej szafce po jej
wyczynach, choć papierowe ręczniki miała praktycznie pod ręką.
Jadła szybko, mówiła z pełnymi ustami. W kącikach zostały
drobinki. Można by zażartować, że na później. Kiedy skończyła,
teatralnie otrzepała ręce nad talerzem. Dopiła kawę, otarła
dłonią usta, po czym zostawiła ci na policzku wyjątkowo
swobodnego buziaka, obejmując cię przy tym i wylewnie
dziękując.
Zapamiętałeś to wszystko, Dorianie, bardzo dokładnie. Tak samo jak fakt, że jej ciało zdecydowanie na zbyt długo przylgnęło do twojego. Emanowało ciepłem. A ręcznik był praktycznie przemoczony.
Zapamiętałeś to wszystko, Dorianie, bardzo dokładnie. Tak samo jak fakt, że jej ciało zdecydowanie na zbyt długo przylgnęło do twojego. Emanowało ciepłem. A ręcznik był praktycznie przemoczony.
*
Wszedłeś do mieszkania
na tyle cicho, na ile pozwoliły ci na to koty, miauczące pod
drzwiami. Na ogół nie były aż tak wylewne względem twojej osoby,
ty zresztą też nie należałeś raczej do ludzi, którzy wylegują
się z futrzakami, znajdując później wszędzie sierść, również
na własnym języku. Hekate zachowała w miarę bezpieczną
odległość, więcej uwagi poświęcając torbie, którą postawiłeś
w przedpokoju przy półce z butami. Obwąchiwała ją ostrożnie,
wcierając w nią co chwilę swój zapach. Na powrót czyniąc ją
domową. Artemida otarła się tęsknie o twoją kostkę,
rozpoczynając swój zwyczajowy taniec, który jej groził co
najwyżej przymusowym skokiem w bok, gdy będzie się ratować przed
twoim lecącym ciałem. Ty za to miałeś do stracenia zęby. Spora
strata. Trochę krwi i dużo więcej przekleństw. Dlatego ostrożnie
stawiałeś stopy, wymijając miauczące stworzenie, choć bywałeś
przecież często typowym słoniem w składzie porcelany. Czy może
raczej niedźwiedziem.
Odchrząknąłeś,
przekraczając próg pokoju, który pełnił funkcję dziennego,
gościnnego i jadalnego. A w tej chwili również suszarni.
Zmarszczyłeś brwi i mruknąłeś coś pod nosem, gdy z impetem
wpadłeś na rozstawioną suszarkę. Ta, oczywiście, przewróciła
się, robiąc przy tym sporo hałasu. Zdegustowane twoim brakiem
delikatności koty zwiały za kanapę. Chyba nie ma co ryzykować z
tobą bliższych interakcji. Chyba, że chce się skończyć z mokrą
podkoszulką na grzbiecie.
Schyliłeś się, by posprzątać bałagan, którego zdążyłeś narobić. Nieźle, nie ma cię jakieś sześć tygodni, więc musisz robić spektakularne wejście? Na które, swoją drogą, nikt poza kotami w sumie nie zareagował. Zacząłeś więc zbierać mokre ubrania. Przyzwyczajony do czarnych tkanin i faktu, że gdyby nie spora różnica w rozmiarze, miałbyś problemy z odróżnieniem co należy do kogo (twój stopień nieprzytomności czasem osiągał taką skalę, że byłbyś w stanie przemycić do własnej szafy nawet koronki, ale cóż...), cokolwiek zdziwiłeś się tymi wszystkimi pastelami. Wiosna w domu? Bo na zewnątrz było o nią cokolwiek ciężko. Wiosna do Warszawy zawitała cokolwiek topornym deszczem, który niewiele różnił się od tego zimowego. Poza faktem, że nie przymarzał. Chociaż tyle dobrego. Seledynowy sweter? Ostatni raz z tego typu kolorem miałeś do czynienia tak blisko, kiedy chowałeś do szuflady biurka komplet cienkopisów.
Schyliłeś się, by posprzątać bałagan, którego zdążyłeś narobić. Nieźle, nie ma cię jakieś sześć tygodni, więc musisz robić spektakularne wejście? Na które, swoją drogą, nikt poza kotami w sumie nie zareagował. Zacząłeś więc zbierać mokre ubrania. Przyzwyczajony do czarnych tkanin i faktu, że gdyby nie spora różnica w rozmiarze, miałbyś problemy z odróżnieniem co należy do kogo (twój stopień nieprzytomności czasem osiągał taką skalę, że byłbyś w stanie przemycić do własnej szafy nawet koronki, ale cóż...), cokolwiek zdziwiłeś się tymi wszystkimi pastelami. Wiosna w domu? Bo na zewnątrz było o nią cokolwiek ciężko. Wiosna do Warszawy zawitała cokolwiek topornym deszczem, który niewiele różnił się od tego zimowego. Poza faktem, że nie przymarzał. Chociaż tyle dobrego. Seledynowy sweter? Ostatni raz z tego typu kolorem miałeś do czynienia tak blisko, kiedy chowałeś do szuflady biurka komplet cienkopisów.
Zmarszczyłeś czoło.
Kiedyś trzeba zapracować na te wszystkie bruzdy.
- Sofia? - jak bardzo
nienaturalnie wymawiało ci się jej imię?
Niezależnie od tego jak
sztucznie to zabrzmiało, nie doczekałeś się żadnej odpowiedzi.
Podczas waszej rozłąki, kontakt mieliście cokolwiek sporadyczny.
Co właściwie nie było znów jakieś dziwne. Na ogół byliście
raczej dość oszczędni w słowach, może dlatego w waszym przypadku
nie mogło być mowy o udzielaniu i braniu jakichkolwiek lekcji
polskiego. Sukcesu można by się pewnie spodziewać dopiero po
latach. Jeśli w ogóle.
Dokończyłeś układanie
prania, choć najchętniej zostawiłbyś to i rozejrzał się po
mieszkaniu. Ta cisza i ciemność, mimo ewidentnie świeżo wypranych
ubrań, budziły niepokój. W sumie dziwne, że do tej pory nie
włączyłeś światła. Ułatwiłoby ci to cokolwiek podejmowanie
kolejnych czynności, czyż nie? Ale jednocześnie oznaczałoby to
wdarcie się wręcz siłą w przestrzeń, która wydawała się o
tobie zapomnieć. Tylko sześć tygodni. Aż sześć tygodni. Z
rodziną. W otoczeniu kobiet, o które dbałeś wciąż
niewystarczająco. Przynajmniej twoim zdaniem. To, co działo się w
domu, było jakby poza twoim udziałem. Nawet jeśli tylko tam czułeś
się do szpiku prawdziwe. Niezależnie od tego czy zmywałeś stertę
naczyń po sześcioosobowym obiedzie, czy akurat lepiłeś pierogi.
Zatrzymałeś się przed
drzwiami do jej pokoju. Były lekko uchylone, w środku tak samo
ciemno, lekki zapach cynamonowej świecy pomieszany z tym
specyficznym aromatem dla dogasającego już płomienia.
Przekroczyłeś próg, ignorując skrzypnięcie zawiasów. Wypadałoby
je naoliwić, ale to później. Może jutro.
- Jesteś? - odezwałeś
się cicho, jak do zranionego zwierzaka, którego boisz się
spłoszyć.
Nie było aż tak ciemno,
ale i tak najpierw ją poczułeś – jej drobne ciało przylgnęło
do ciebie, objęła cię kurczowo rękoma, zaciskając mocno.
Najmocniej jak tylko potrafiła. Oddychała w niemal histerycznym
tempie, łapczywie łapiąc powietrze skryte w twoim swetrze.
Rozszlochała się, czując twoją dłoń na swojej głowie. Twoje
palce w jej splątanych włosach. Otaczające silne ramię i
niedźwiedzi pomruk.
- Kruszyno... -
wykrztusiłeś przez ściśnięte gardło.
Z nią zawsze coś się
działo. Niezależnie od ilości opróżnionych kubków z herbatą,
tego czy byłeś codziennie obok czy wręcz przeciwnie. Czy bywała
pochłonięta pracą, czy przesiadywała całe dnie w fotelu pod
kocem. Pewnie wielu by stwierdziło, że masz prawo być zmęczony
taką ciągłą opieką nad dorosłą osobą. Ciebie dręczyło pytanie, czy to ona zwyczajnie nie jest zmęczona. Byciem taką
wersją siebie.
Pokierowałeś nią w
stronę łóżka, niemal sadzając na nim. Mimo cichego
sprzeciwu, odszukałeś przycisk nocnej lampy, by w pokoju zrobiło
się nie tyle jaśniej, co nieco cieplej. Patrzyłeś na tę
zaczerwienioną, opuchniętą twarz. To nie był filmowy płacz.
Kilka uronionych łez, mokre ścieżki na policzkach, błyszczące
czystością oczy. Była za to czerwień plam na skórze, głośne
pociąganie nosem, stos zużytych chusteczek na szafce i kilka na
podłodze. Drżąca broda i jakakolwiek próba powiedzenia czegoś
kończąca się fiaskiem.
Wziąłeś czystą
chustkę, przez chwilę gniotąc ją w palcach by była bardziej
miękka. Zacząłeś powolne osuszanie, zbierając łzy z policzków,
szyi. Sięgnąłeś po sweter, żeby ukryć w nim to chude i
wychłodzone ciało. Ubrałeś jak dziecko. Poprawiłeś włosy, by
nie wchodziły do oczu. Pomogłeś położyć się, pogładziłeś po
dłoni. Zacisnęła palce na twojej ręce, jakby bała się, że znów
gdzieś znikniesz, usiadłeś więc obok. Za chwilę położyłeś
się po prostu, schowałeś ją w swoich ramionach. Rozpakujesz się
później, prysznic poczeka. Tutaj też jesteś potrzebny.
*
Następnego dnia nigdy
nie poruszaliście tego, co miało miejsce poprzedniego wieczora. Jak
gdyby nic, wstawałaś pierwsza i cicho wymykałaś się do
łazienki. Puszczałaś silny strumień gorącej wody, od której
zaczerwieni się twoja blada skóra. W lustrze witała cię
opuchnięta twarz, spojrzenie pełne wyrzutu. Znormalniej,
dziewczyno. Już pora. Zrób to, póki on znosi twoje dziwactwa. Te
wybuchy przychodzące raz na jakiś czas. Niezależnie czy to
podszyte strachem, czy wszechogarniającym cię smutkiem. To
przychodziło nagle. I nawet liczenie frędzli przy zasłonie,
przekładanie ziaren kaszy, rozczesywanie włosów nie przynosiło
ulgi. To narastało niczym osobny organizm, pulsujący własnym, tak
bardzo niechcianym życiem.
Kiedy wychodziłaś spod
prysznica, on zazwyczaj był już w kuchni. Parzył mocną herbatę,
przygotowywał śniadanie. Nawet jeśli go nie zjesz teraz, on wie,
że zrobisz to później. Nie umiałabyś zmarnować jedzenia. Pozbyć
się go. Wyzbyć. Wyrzec. Co by się nie działo, byłaś
zdeterminowana, by mieć normalne relacje z kalorii. Nawet jeśli ta
determinacja sama w sobie do końca normalna nie była.
Siadałaś przy stole,
obejmowałaś dłońmi gorący kubek, parząc przy tym skórę. Jeśli
silne emocje w życiu wypełniały cię strachem, to paradoksalnie
mocne bodźce dostarczały równowagi. O ile związane były z typowo
zmysłowymi odczuciami.
Żadne z was nie
wypowiadało tak typowych słów jak „dziękuję”, czy „co się
stało”. Mieliście ten swój rytuał, który sprawdzał się, jak
do tej pory. Niezależnie od tego, ile razy w ciągu ostatnich
sześciu tygodni przechodziłaś przez jego niepełną wersję sama,
staczając się wieczorami w coraz głębszą próżnię, odkrywając
nowe dna. I chociaż wiedziałaś, że wysiłki Jerzego w roztaczaniu
opieki nad tobą bywają cokolwiek heroiczne, nie przyznałaś tego
głośno. Oznaczałoby to przecież przyznanie się do własnego
szaleństwa. Tego, którego nadal nie nauczyłaś się ujarzmiać. A
przynajmniej nie wieczorami, gdy nie starczało już sił na
trzymanie się tak zwanego prawidłowego funkcjonowania. I
była jeszcze ta straszna myśl, której nie chciałaś głośno
wypowiedzieć, choć krążyła w żyłach, nie dając się usunąć
z systemu. Że któregoś dnia jego tu nie będzie... Nie na chwilę.
Nie dlatego, że zabrał torbę, spakował kilka koszulek i swetrów.
Albo siedział do późna w pracy. Kiedyś ślady jego nieobecności
staną się nieusuwalne.
Co wtedy zrobisz?
_______________________________________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz