2.11.2016

21. Zakłócenia.

Nie widziałaś go od czasu tamtej rozmowy. Wymieniliście ledwie kilka zdań, trudno powiedzieć, które z was wypowiedziało więcej słów, nie mogłaś się jednak wyzbyć wrażenia, że to twoje były cięższe od emocji, które nawet specjalnie się nie skryły. Ba, wylewały się z każdej głoski. W ten soczysty, zbyt ostentacyjny sposób. Skumulowały się w jednym słowie. Zrezygnowałaś. Tak to ujęłaś, prawda? Przedstawiłaś to wszystko jako świadomy wybór, podjętą decyzję. Rzuciłaś taniec. Rzuciłaś go. Gówno prawda, Sofio.
Przepraszam, musiałam. Czasem, po prostu, nie mam już siły. Widzę jak budujesz kolejną tarczę. Tym razem ma to być ta świadoma decyzja, czyż nie? Bo boli cię to, że przez tyle lat czułaś się porzucona. Pozostawiona. Mimo tego, ile emocji włożyłaś w waszą relację. Bo przecież byłaś zawsze i wszędzie. Jak tylko pojawiał się z tą swoją potrzebą, ty niczym w zegarku stawałaś przed nim gotowa na spełnienie swojej roli. Kolejna bzdura.
Tak naprawdę nie chcesz, po prostu, nazwać siebie egoistką. Bo jeszcze bardziej boli cię to, że pomyślałaś tylko o sobie. I to w sytuacji, o której bardzo dobrze wiesz, że nie jest znów tak prosta. Powiedziałaś sobie, że nie możesz na to wszystko patrzeć przez pryzmat jego choroby. Nawet jeśli bardzo dobrze wiesz, że jego postępowanie to, tak naprawdę, nie był on. Tylko obezwładniające go dolegliwości, trzymający nad nim władzę głód i kontrola. I przez tę wiedzę tym bardziej nie możesz patrzeć na siebie. Spojrzeć w lustro bez uczucia podobnego do zgagi. Wywołujesz w samej sobie niesmak. Ile razy siedziałaś od czasu waszej rozmowy i powtarzałaś sobie, że chryste... on przyszedł przeprosić. Po tylu latach. Przyszedł. Usiadł naprzeciwko ciebie. Odezwał się. Ile musiało go to kosztować...
A ty odegrałaś swoją rolę. Zatroszczyłaś się o siebie. Tylko tyle. I aż tyle.

Jak bardzo siebie nie lubisz? W skali od 1 do 10?

*

Zostawiła na podłodze szare ślady stóp. Praktycznie w całej kuchni, wędrując od szafki do szafki. Przekopała wręcz ich zawartość. Wzięła w dłonie każde pudełko, przestudiowała etykiety, jakby miała się z nich dowiedzieć czegoś, co pomoże jej wymyślić choćby lekarstwo na raka. Albo odplamiacz idealny. Czajkowski podążał za nią aż do momentu, w którym najzwyczajniej w świecie się zmęczył. Ty poddałeś się znacznie szybciej. Najpierw próbowałeś oponować. Drażniło cię to, że praktycznie obca laska przetrząsa twoją wysprzątaną kuchnię. I jeszcze te szare ślady. Żołądek skręcał ci się na samą myśl, że ona tymi bosymi stopami przemierzyła spory kawałek klatki schodowej bloku, w którym oboje mieszkaliście. Nawet mi się robi z lekka słabo na myśl, co lądowało na tej posadzce, w czym Antonia postanowiła tak beztrosko brodzić. Ok, może to za mocne słowo, w końcu regularnie ktoś tam na mopie jeździł... Ale mimo wszystko.
A gadała przy tym jak nakręcona. Zdążyłeś dowiedzieć się naprawdę wielu rzeczy. O niej. O jej bracie. Braciszku, jak o nim mówiła. Dowiedziałeś się więcej, niż w trakcie wszystkich prób, jakie do tej pory razem odbyliście.
I zrobiła śniadanie. Nakruszyła chlebem, nakapała kawą, zostawiła krzywo skrojoną rzodkiewkę bezpośrednio na desce. Nie zebrała zużytych naczyń, rozrobiony ze śmietaną twarożek postawiła na stole w tej samej plastikowej miseczce, w której energicznie go wymieszała ze szczypiorkiem. Grubo posiekanym. Porwanym właściwie. Nie starła białych grudek, które zostały na kuchennej szafce po jej wyczynach, choć papierowe ręczniki miała praktycznie pod ręką. Jadła szybko, mówiła z pełnymi ustami. W kącikach zostały drobinki. Można by zażartować, że na później. Kiedy skończyła, teatralnie otrzepała ręce nad talerzem. Dopiła kawę, otarła dłonią usta, po czym zostawiła ci na policzku wyjątkowo swobodnego buziaka, obejmując cię przy tym i wylewnie dziękując.
Zapamiętałeś to wszystko, Dorianie, bardzo dokładnie. Tak samo jak fakt, że jej ciało zdecydowanie na zbyt długo przylgnęło do twojego. Emanowało ciepłem. A ręcznik był praktycznie przemoczony.

*

Wszedłeś do mieszkania na tyle cicho, na ile pozwoliły ci na to koty, miauczące pod drzwiami. Na ogół nie były aż tak wylewne względem twojej osoby, ty zresztą też nie należałeś raczej do ludzi, którzy wylegują się z futrzakami, znajdując później wszędzie sierść, również na własnym języku. Hekate zachowała w miarę bezpieczną odległość, więcej uwagi poświęcając torbie, którą postawiłeś w przedpokoju przy półce z butami. Obwąchiwała ją ostrożnie, wcierając w nią co chwilę swój zapach. Na powrót czyniąc ją domową. Artemida otarła się tęsknie o twoją kostkę, rozpoczynając swój zwyczajowy taniec, który jej groził co najwyżej przymusowym skokiem w bok, gdy będzie się ratować przed twoim lecącym ciałem. Ty za to miałeś do stracenia zęby. Spora strata. Trochę krwi i dużo więcej przekleństw. Dlatego ostrożnie stawiałeś stopy, wymijając miauczące stworzenie, choć bywałeś przecież często typowym słoniem w składzie porcelany. Czy może raczej niedźwiedziem.
Odchrząknąłeś, przekraczając próg pokoju, który pełnił funkcję dziennego, gościnnego i jadalnego. A w tej chwili również suszarni. Zmarszczyłeś brwi i mruknąłeś coś pod nosem, gdy z impetem wpadłeś na rozstawioną suszarkę. Ta, oczywiście, przewróciła się, robiąc przy tym sporo hałasu. Zdegustowane twoim brakiem delikatności koty zwiały za kanapę. Chyba nie ma co ryzykować z tobą bliższych interakcji. Chyba, że chce się skończyć z mokrą podkoszulką na grzbiecie.
Schyliłeś się, by posprzątać bałagan, którego zdążyłeś narobić. Nieźle, nie ma cię jakieś sześć tygodni, więc musisz robić spektakularne wejście? Na które, swoją drogą, nikt poza kotami w sumie nie zareagował. Zacząłeś więc zbierać mokre ubrania. Przyzwyczajony do czarnych tkanin i faktu, że gdyby nie spora różnica w rozmiarze, miałbyś problemy z odróżnieniem co należy do kogo (twój stopień nieprzytomności czasem osiągał taką skalę, że byłbyś w stanie przemycić do własnej szafy nawet koronki, ale cóż...), cokolwiek zdziwiłeś się tymi wszystkimi pastelami. Wiosna w domu? Bo na zewnątrz było o nią cokolwiek ciężko. Wiosna do Warszawy zawitała cokolwiek topornym deszczem, który niewiele różnił się od tego zimowego. Poza faktem, że nie przymarzał. Chociaż tyle dobrego. Seledynowy sweter? Ostatni raz z tego typu kolorem miałeś do czynienia tak blisko, kiedy chowałeś do szuflady biurka komplet cienkopisów.
Zmarszczyłeś czoło. Kiedyś trzeba zapracować na te wszystkie bruzdy.
- Sofia? - jak bardzo nienaturalnie wymawiało ci się jej imię?
Niezależnie od tego jak sztucznie to zabrzmiało, nie doczekałeś się żadnej odpowiedzi. Podczas waszej rozłąki, kontakt mieliście cokolwiek sporadyczny. Co właściwie nie było znów jakieś dziwne. Na ogół byliście raczej dość oszczędni w słowach, może dlatego w waszym przypadku nie mogło być mowy o udzielaniu i braniu jakichkolwiek lekcji polskiego. Sukcesu można by się pewnie spodziewać dopiero po latach. Jeśli w ogóle.
Dokończyłeś układanie prania, choć najchętniej zostawiłbyś to i rozejrzał się po mieszkaniu. Ta cisza i ciemność, mimo ewidentnie świeżo wypranych ubrań, budziły niepokój. W sumie dziwne, że do tej pory nie włączyłeś światła. Ułatwiłoby ci to cokolwiek podejmowanie kolejnych czynności, czyż nie? Ale jednocześnie oznaczałoby to wdarcie się wręcz siłą w przestrzeń, która wydawała się o tobie zapomnieć. Tylko sześć tygodni. Aż sześć tygodni. Z rodziną. W otoczeniu kobiet, o które dbałeś wciąż niewystarczająco. Przynajmniej twoim zdaniem. To, co działo się w domu, było jakby poza twoim udziałem. Nawet jeśli tylko tam czułeś się do szpiku prawdziwe. Niezależnie od tego czy zmywałeś stertę naczyń po sześcioosobowym obiedzie, czy akurat lepiłeś pierogi.
Zatrzymałeś się przed drzwiami do jej pokoju. Były lekko uchylone, w środku tak samo ciemno, lekki zapach cynamonowej świecy pomieszany z tym specyficznym aromatem dla dogasającego już płomienia. Przekroczyłeś próg, ignorując skrzypnięcie zawiasów. Wypadałoby je naoliwić, ale to później. Może jutro.
- Jesteś? - odezwałeś się cicho, jak do zranionego zwierzaka, którego boisz się spłoszyć.
Nie było aż tak ciemno, ale i tak najpierw ją poczułeś – jej drobne ciało przylgnęło do ciebie, objęła cię kurczowo rękoma, zaciskając mocno. Najmocniej jak tylko potrafiła. Oddychała w niemal histerycznym tempie, łapczywie łapiąc powietrze skryte w twoim swetrze. Rozszlochała się, czując twoją dłoń na swojej głowie. Twoje palce w jej splątanych włosach. Otaczające silne ramię i niedźwiedzi pomruk.
- Kruszyno... - wykrztusiłeś przez ściśnięte gardło.
Z nią zawsze coś się działo. Niezależnie od ilości opróżnionych kubków z herbatą, tego czy byłeś codziennie obok czy wręcz przeciwnie. Czy bywała pochłonięta pracą, czy przesiadywała całe dnie w fotelu pod kocem. Pewnie wielu by stwierdziło, że masz prawo być zmęczony taką ciągłą opieką nad dorosłą osobą. Ciebie dręczyło pytanie, czy to ona zwyczajnie nie jest zmęczona. Byciem taką wersją siebie.
Pokierowałeś nią w stronę łóżka, niemal sadzając na nim. Mimo cichego sprzeciwu, odszukałeś przycisk nocnej lampy, by w pokoju zrobiło się nie tyle jaśniej, co nieco cieplej. Patrzyłeś na tę zaczerwienioną, opuchniętą twarz. To nie był filmowy płacz. Kilka uronionych łez, mokre ścieżki na policzkach, błyszczące czystością oczy. Była za to czerwień plam na skórze, głośne pociąganie nosem, stos zużytych chusteczek na szafce i kilka na podłodze. Drżąca broda i jakakolwiek próba powiedzenia czegoś kończąca się fiaskiem.
Wziąłeś czystą chustkę, przez chwilę gniotąc ją w palcach by była bardziej miękka. Zacząłeś powolne osuszanie, zbierając łzy z policzków, szyi. Sięgnąłeś po sweter, żeby ukryć w nim to chude i wychłodzone ciało. Ubrałeś jak dziecko. Poprawiłeś włosy, by nie wchodziły do oczu. Pomogłeś położyć się, pogładziłeś po dłoni. Zacisnęła palce na twojej ręce, jakby bała się, że znów gdzieś znikniesz, usiadłeś więc obok. Za chwilę położyłeś się po prostu, schowałeś ją w swoich ramionach. Rozpakujesz się później, prysznic poczeka. Tutaj też jesteś potrzebny.

*

Następnego dnia nigdy nie poruszaliście tego, co miało miejsce poprzedniego wieczora. Jak gdyby nic, wstawałaś pierwsza i cicho wymykałaś się do łazienki. Puszczałaś silny strumień gorącej wody, od której zaczerwieni się twoja blada skóra. W lustrze witała cię opuchnięta twarz, spojrzenie pełne wyrzutu. Znormalniej, dziewczyno. Już pora. Zrób to, póki on znosi twoje dziwactwa. Te wybuchy przychodzące raz na jakiś czas. Niezależnie czy to podszyte strachem, czy wszechogarniającym cię smutkiem. To przychodziło nagle. I nawet liczenie frędzli przy zasłonie, przekładanie ziaren kaszy, rozczesywanie włosów nie przynosiło ulgi. To narastało niczym osobny organizm, pulsujący własnym, tak bardzo niechcianym życiem.
Kiedy wychodziłaś spod prysznica, on zazwyczaj był już w kuchni. Parzył mocną herbatę, przygotowywał śniadanie. Nawet jeśli go nie zjesz teraz, on wie, że zrobisz to później. Nie umiałabyś zmarnować jedzenia. Pozbyć się go. Wyzbyć. Wyrzec. Co by się nie działo, byłaś zdeterminowana, by mieć normalne relacje z kalorii. Nawet jeśli ta determinacja sama w sobie do końca normalna nie była.
Siadałaś przy stole, obejmowałaś dłońmi gorący kubek, parząc przy tym skórę. Jeśli silne emocje w życiu wypełniały cię strachem, to paradoksalnie mocne bodźce dostarczały równowagi. O ile związane były z typowo zmysłowymi odczuciami.
Żadne z was nie wypowiadało tak typowych słów jak „dziękuję”, czy „co się stało”. Mieliście ten swój rytuał, który sprawdzał się, jak do tej pory. Niezależnie od tego, ile razy w ciągu ostatnich sześciu tygodni przechodziłaś przez jego niepełną wersję sama, staczając się wieczorami w coraz głębszą próżnię, odkrywając nowe dna. I chociaż wiedziałaś, że wysiłki Jerzego w roztaczaniu opieki nad tobą bywają cokolwiek heroiczne, nie przyznałaś tego głośno. Oznaczałoby to przecież przyznanie się do własnego szaleństwa. Tego, którego nadal nie nauczyłaś się ujarzmiać. A przynajmniej nie wieczorami, gdy nie starczało już sił na trzymanie się tak zwanego prawidłowego funkcjonowania. I była jeszcze ta straszna myśl, której nie chciałaś głośno wypowiedzieć, choć krążyła w żyłach, nie dając się usunąć z systemu. Że któregoś dnia jego tu nie będzie... Nie na chwilę. Nie dlatego, że zabrał torbę, spakował kilka koszulek i swetrów. Albo siedział do późna w pracy. Kiedyś ślady jego nieobecności staną się nieusuwalne.
Co wtedy zrobisz?

_______________________________________________________________

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz