Bardzo się starałeś
nie zwracać uwagi na tę ciemnofioletową plamę, właściwie już
przechodzącą w brąz gnijącego owocu. Cząstkę miąższu roztarła
niewprawna ręka. Ruch naznaczony pośpiechem, nieuważnością.
Dziecięcym brakiem podstawowych umiejętności. Na skórze, w
okolicy nadgarstka, rozzieleniła się plama po suchych pastelach.
Jedyne kredki, których nie próbowała jeść. Zużywane w tempie
niecierpliwego przedszkolaka, łamane, wcierane w papier czasem aż
do jego rozdarcia. Tak jak w tej chwili. Kreska za kreską, plama za
plamą. Kolejna tajemna wizja. I jej pełne żalu spojrzenie, kiedy
nie byłeś w stanie docenić efektu. Te kilka sekund, w trakcie
których znów potrafiła obudzić w tobie pokłady poczucia winy.
Niewystarczająco dobry syn, niegodny własnej matki. Przecież tyle
dla ciebie robiła. Tyle ci dała. Życie. Życie ci dała. Lubiła
to podkreślać, gdy wychodziłeś poza ustalone przez nią ramy, gdy
przyniosłeś słabszą ocenę, nauczyciel tańca miał zastrzeżenia.
Rozdrażniony zaciskałeś
palce na własnym udzie. Niemal czułeś ten mdlący zapach gnijącej
jeżyny. Bardzo powoli przełykałeś ślinę. Żołądek zdawał się
wołać, że nie zniesie nawet tego. Mijały minuty, na kartce
zaczynało brakować miejsca, co wcale nie sprawiało jej problemu.
Nawet na chwilę nie zawiesiła dłoni w geście zwykłego
zastanowienia. Bo przecież... Kreska za kreską. Plama za plamą. Szorstkie opuszki
we wszystkich kolorach tęczy. Zbierało ci się na wymioty,
zdecydowanie.
- Będę się zbierał –
wytarłeś spocone dłonie w spodnie. - Mam jeszcze trening. Później
pracę – dodałeś tonem pełnym usprawiedliwienia.
Zdziwiliby się.
W palcach zostało już
mniej niż połowa kredki. Nie byłeś pewien, czy wystarczy ich do
twojej następnej wizyty. Będą musiały, a jeśli nie, to jakoś
sobie z nią poradzą. Mają w końcu cały ten pigułkowy arsenał.
Jedna w tę, czy w tamtą. Co za różnica.
Nachyliła się nad
kartką. Broda niemal musnęła kolorową powierzchnię. Dmuchnęła,
a kolorowy pył wzbił się w powietrze. Mikroskopijne okruchy.
Zgrzyt krzesła
przysuwanego do stołu zabolał cię mocniej niż by wypadało. Dla
niej pozostał dźwiękiem obojętnym – ciało nie drgnęło,
wzroku nie uniosła.
Zaraz za progiem budynku
torsje przejęły nad tobą kontrolę. A po nich to cholerne poczucie
wstydu pod ciężarem spojrzeń ludzi przechodzących obok. Taki
ładny chłopak, takie rzeczy...
*
Jak dziecko w zoo. Tylko
waty na patyku albo torebki z kolorowymi, twardymi cukierkami
brakowało. Jakbyś jej tu służbowym wejściem nie wprowadził, to
raczej odbiłaby się od drzwi. Ta koszulka z kreskówkowymi
postaciami i pocięte dżinsy. Potargane włosy, tęczowa spinka,
jaskrawo żółta kreska na powiekach. Aż tak się jej
przypatrzyłeś? Nie szkoda ci było czasu?
- Fajnie – niemal się
wyszczerzyła.
Nie, żeby coś brała.
Nie musiała. O tym już zdążyłeś się przekonać, zebrać całą
teczkę dowodów (gdybyś tylko, oczywiście, prowadził notatki na
jej temat).
Zniknęła w tłumie, a
ty przecież nie miałeś czasu na to, aby ją niańczyć. Poza tym,
była dorosła – wbrew temu, co krzyczała na jej temat ta
dziwaczna garderoba. Przez twoje dłonie przechodziło piwo za piwem,
czasem coś kolorowego. Ruch był spory, dowody już chyba dawno
przestali sprawdzać. Twoje piętnaście minut przyszło znienacka.
Wysunąłeś się zza baru z butelką wody w ręku. Powietrza –
tego teraz ci było trzeba. Przecisnąłeś się przez tłum w
kierunku wyjścia. Każda minuta na wagę złota. Noc okazała się
nieprzyjaźnie chłodna, ciemne niebo złowrogo łypało także na
ciebie – nie robiłoby przecież wyjątku, bo i niby z jakiego
powodu.
- Porzucasz mnie? -
szczupłe palce dźgnęły cię w okolice żeber. - Ładnie to tak? -
kolorowa figurka wyminęła cię niemal bezszelestnie i stała teraz
naprzeciwko.
Ręce skrzyżowane. Broda
zadarta jak u hardej pięciolatki. I uśmiech w oczach, podkreślony
tą cholerną żółtą kreską.
- Zimno jest.
Razem ze słowami
przyszły gesty. Przykleiła się do ciebie, mocno zaciskając palce
na twojej koszulce. Chciałbyś powiedzieć, że już się
przyzwyczaiłeś do tego, że tak bezczelnie łamie twoje granice. Że
cię to wcale nie zaskakuje do tego stopnia, że bywa iż zapominasz
o następnym oddechu.
- Trafisz kiedyś na
kogoś, kto zrobi ci krzywdę – odezwałeś się do niej pierwszy
raz tego wieczora. - I nie mówię tu o ponabijaniu się z tych
twoich chińskich bajek, które tak dumnie nosisz na koszulce.
Prychnęła cokolwiek
teatralnie. Zresztą, czy cała nie była spektaklem? Naprawdę,
powinna chyba zacząć sprzedawać bilety obejmujące interakcje z
jej osobą. Tobie trafiła się wersja vipowska.
- Wracam do środka –
powiedziałabym, że mogła brzmieć na nieco obrażoną, co tylko
dowodziło jej aktorskiego zacięcia.
I teoretycznie odzyskałeś
spokój, Dorianie. Praktycznie, przecież bardzo dobrze wiesz, że na
chwilę przed zakończeniem zmiany i tak zaczniesz jej szukać, bo
logiczne, że samej jej o tej porze do domu nie puścisz. Zresztą,
masz po drodze. To w końcu ledwie różnica piętra.
*
Jeden z pierwszych buntów
polegał na tym, że przemycała dla ciebie maślane bułki do
sypialni. Chowałyście się pod kołdrą z latarką i prowiantem,
chichocząc na granicy histerii. Łamanie zasad dostarczało
podekscytowania, którego nie był w stanie przysłonić nawet strach
przed konsekwencjami. Leżałyście blisko siebie w tym
prowizorycznym namiocie, ukryte przed światem zbudowanym ze zbyt
dużych wymagań i rodzicielskiej satysfakcji, której nic nie było
w stanie nakarmić. Opowiadała ci te wszystkie historie, które
powodowały wypieki na twarzy, rozświetlały w ten niemal niezdrowy
sposób oczy, skracały oddech. Kiedy o nich czytałaś w świetle
dnia, z ciasno splecionymi włosami i każdym guzikiem nienagannie
zapiętym, nie były nawet w połowie tak elektryzujące. Noc
rządziła się swoimi prawami. Prawami szeptu na granicy domysłu,
gorącego powietrza uciekającego spomiędzy warg, okruchów
słodkiego pieczywa, które niecierpliwe palce rozdrabniały w
mechanicznym transie. A potem przychodził bezlitosny ranek, przed
którym nie ukryły się ani sińce pod oczami, ani uwierające we
śnie pokruszone dowody zbrodni w pościeli. Zawsze wtedy pokazywał
jak bardzo nie umiesz kłamać. Mimo tego, że miałaś dostatecznie
dużo okazji, aby się w końcu nauczyć. Ile razy ściskała cię za
łokieć dając znać, abyś się nie przejmowała? Tylko, że to nie
ona pozostawała ze śladem konsekwencji palącym skórę na
policzku. Była przecież tylko gościem. Miała tę absolutną
pewność, że za godzinę, dzień, tydzień wyjdzie przez te drzwi i
następne miesiące znów spędzi na kolekcjonowaniu opowieści.
Tych, na które ty tak mocno czekałaś.
Artemida przywarła do
twojej nagiej kostki, wydając z siebie pomruk ni to dezaprobaty, ni
to zdziwienia.
- Wiem, wiem... -
szepnęłaś, wyciągając w jej stronę dłoń.
Opuszki ledwie musnęły
długą, gęstą sierść. Kotka uciekła przed dotykiem, choć
pozostała przy tobie. Budziłaś w niej ostatnimi czasy spore
pokłady niepokoju, nawet jeśli karma na czas trafiała do misek, a
woda była zawsze świeża.
Praca nie wystarczała.
Dopadało cię zbyt wiele wolnych chwil, w których głowa
rozpoczynała wędrówki po zakamarkach dawno zagrzebanych.
Ekshumacje po latach to naprawdę nie jest estetyczny sposób na
spędzanie samotnego popołudnia w cichym i ciemnym mieszkaniu. Myśli
wdzierają się ostro w nozdrza rozbudzonym zapachem, który miał
przecież należeć do kategorii dawno zagrzebanych. Obrazy na
pierwszy rzut takie kuszące, bo przecież podszyte melancholią
porzuconego domu, powodowały, że ciało ogarniało przejmujące
zimno. Jak próby drzemania na drobnych igiełkach lodu. Z daleka
estetyczne doznanie dla oczu – finezyjne szczegóły, światło
zapadające się w lodowe krawędzie. Im bliżej, tym ostrzejszy
chłód.
Nie umiałaś znaleźć
sobie zajęcia. Twoje względnie przyzwoite bycie zostało silnie
uzależnione od obecności innych osób. Jerzego i tej za mocnej
herbaty. Antoni i przesłodzonej czekolady. Jego milczenia. Jej
bezustannego świergotu. Jego introwertycznej siły sprawiającej, że
mieszkanie na powrót stawało się ciepłym gniazdem ciasno
okalającym ciało. Jej opowieści wypychających do zewnętrznego
świata – nigdy jednak w pojedynkę, zawsze z asystą tej
żywiołowej energii.
Usiadłaś na podłodze,
wyciągając przed siebie nogi. Gęsia skórka. Pastelowy lakier do
paznokci. Siniak tuż pod kolanem. To wszystko ty.
*
Wtorek był jak ten
malinowy lukier, który miał zawirować twoim światem, a okazał się
lepką, słodkawą substancją niechlujnie utrzymującą na
powierzchni ciastka tęczową posypkę. Głęboki kolor nie
rekompensował faktu, iż po piętnastu minutach spaceru wypiek
przestał spełniać estetyczne wymagania produktu potencjalnie
wartego fotografii i spędzenia kilku chwil na wyborze odpowiedniego
filtra.
Taki był wtorek z
Antonią, która co chwilę wydawała z siebie dźwięk godny
disneyowskiego słonia, zakrywając pół twarzy chusteczką,
pozostając przy tym irytująco uroczą. Z Aleksim wkraczającym na
salę w połowie układu, wykonującym kolejny zaplanowany ruch tak,
jakby pierwszą część przetańczył za drzwiami. Dorianem
mechanicznie unoszącym partnerkę, ale nadal asekurującym ją,
aby nie zrobiła sobie krzywdy.
Wtorek był wielką
nieobecnością przełożonego, przy jednoczesnym smsowym
zapewnieniu, że nadal oczekuje tego cudu, o którym ostatnio
opowiadał przy porannej kawie. Był wysiłkiem podjętym przecież
dobrowolnie. Powołaniem, które przybrało nieatrakcyjną formę
ciężkiej pracy. Kropli potu, kotłujących się myśli,
zachrypniętego głosu, znużenia podszytego irytacją, które
karmione było bezustannym powtarzaniem tej samej sekwencji od
dobrych kilkunastu minut.
Dotrwanie do premiery
mogło wymagać czegoś mocniejszego niż podtrzymującego przy życiu
kolorowego wypieku i gorącej kawy.
- Ok, na dziś koniec –
krótkie oklaski, którymi nagradzałeś pracę niezależnie od
efektów.
Nie byłeś Wiktorem, nie
opowiadałeś o tym jak to zaszyjesz się w kącie i roztyjesz
zajadając stres, melodramatycznie zapijając colą zdecydowanie nie
zero. Zespół nie potrzebował dodatkowych frustracji. Jeśli tylko
nie byli ślepi, docierało do nich aż nadto wyraźnie jaki jest
stan rzeczy. Te ogromne, krystalicznie czyste lustra po coś się w
sali znajdowały.
Prysznic brałeś tak
długo, aż nabrałeś pewności, że zostałeś w szatni sam. Gorąca
woda rozprowadziła po ciele spięte emocje. Nie wyzbyła ich
obecności całkowicie, ale przynajmniej załagodziła. Sięgałeś
po proste lekarstwa. Terapie, które nie wymagały udziału osób
trzecich. Budowanie relacji, w której mógłbyś zrzucać z siebie
frustrację bez obaw, że zostanie odebrana jako atak na prawo do
szczęśliwego bycia drugiej osoby, było zbyt pracochłonne. Czas
być może nawet byś wygospodarował – należałeś przecież do
osób wyjątkowo zdyscyplinowanych. Nie bałeś się jednak przyznać,
że poszukiwania kogoś, kto chciałby cię zrozumieć, groziłyby
naruszeniem równowagi, którą przecież tak misternie tkałeś
latami.
Nadal nie przestałeś
doświadczać swojego ciała, dostarczać mu prób testujących jego
wytrzymałość. Naturalnym krokiem byłoby przecież zebranie
rzeczy, pożegnanie na dziś z tańcem. Wzięcie głębokiego oddechu
zwanego wolnym popołudniem. Zamiast tego twój wzrok znów wędrował
za znajomymi sylwetkami, do uszu po raz kolejny wdarła się ta sama
melodia.
*
Herbata parzyła przez
papierowe ścianki kubków do tego stopnia, że w kącikach oczu
czułaś zbierające się łzy. Nie byłaś jednak do końca
przekonana, czy nie znajdowały się one tam wcześniej, jeszcze
zanim odebrałaś zamówienie i z każdym kolejnym krokiem zbliżałaś
się do pomieszczenia, w którym jeszcze kilka miesięcy temu
spędzałaś sporą część dnia.
- Jeżu kolczasty...
Mogłabyś dorabiać straszeniem na tych korytarzach, wiesz? -
Antonia patrzyła na ciebie wielkimi, dziecięcymi oczami.
Wypadła z szatni, torba
nieporadnie zwisała jej z ramienia i jestem pewna, że wyjątkowo
niekomfortowo wbijała się w biodro.
- Znaczy, taka cicha
jesteś – dodała szybko. - Jak po jakimś ninja-kursie, no –
pokiwała głową wzmacniając tym każde wypowiedziane słowo.
Powiedzieć, że się
ciebie tu nie spodziewała, to mało. Przyzwyczaiłaś ją do tego,
że widywała cię zawiniętą w koc, potarganą. Że to ona karmiła
i poiła.
- Przepraszam, teraz nie
dam rady – przygryzła wargę.
Pełna była wyrzutu
kierowanego pod własnym adresem. Prawie jakby zapomniała o
umówionym spotkaniu, choć przecież nie mogła wiedzieć, że
akurat dziś postanowisz odwdzięczyć się herbatą. Jej gadatliwość
ratowała cię przed niezręczną koniecznością sięgnięcia po
książkowe „nic nie szkodzi”, wypowiedzenie którego pewnie
okrasiłabyś kilkoma łzami.
- O, mam! - pociągnęłaby
cię za rękę, gdyby nie te parzące dłonie kubki. - No chodź! -
nakazała, odwracając się do ciebie plecami.
*
Pracowałeś przy
otwartych drzwiach, absolutna cisza nie byłaby przyjacielem. Lubiłeś
dźwięki tego budynku. Dziecięce tupanie dochodzące z sali na
parterze. Pojedyncze wysokie tony świadczące o tym, że ktoś był
na tyle zdesperowany, aby skorzystać z automatu z kawą,
przytłumiony dźwięk muzyki – jakby płynący z radia zakrytego grubą puchową poduszką. Bycie w pojedynkę częścią wspólnoty.
Wyjście bardzo bezpieczne.
- Masz mnie już pewnie
dość, ale przyprowadzam ci lekarstwo na twoje bolączki – Antonia
nie kłopotała się pukaniem, po prostu przekroczyła próg,
uśmiechając się przy tym zabójczo. - Nie będę się tu
wywnętrzać na temat tego, co sądzę o tym, iż nawet po próbie
katujesz się naszymi wyczynami – brzmiała jak karcąca studenta
pani profesor. - A wierz mi... Dużo sądzę. Wybitnie dużo – brew
wygięła się w łuk jeszcze bardziej upodabniając ją do postaci
wyjętej z komiksu. - W każdym razie...
Mruknęła coś jeszcze
pod nosem – słowa na pewno nie skierowane do ciebie. W efekcie
chwilę później energicznie postawiła na biurku dwa kubki z nadal
parującą zawartością, głośno dosunęła drugie krzesło.
- No żesz chodź, no...
- ta dziewczyna każdą emocję wyrażała w sposób iście
teatralny, co nie przestawało cię zaskakiwać, zwłaszcza że na
parkiecie pozostawała subtelna, momentami nawet eteryczna.
Wprowadziła ją niemal
siłą – częściowo skrytą za plecami, niemą, ściskającą
płaszcz niczym maskotkę z wczesnych lat dzieciństwa, która
przynosić miała ukojenie.
- Ok, może ciebie
oświeci, co zrobić, żebyśmy przestali być takimi sierotami na
parkiecie – poklepała rudą po plecach. - Mykam. Nie bawcie się
za dobrze – uśmiechnęła się tak szeroko, że jeszcze trochę, a
mogłoby to pewnie przerazić.
Gdyby w tej chwili ktoś
kazał mi decydować, które z was było bardziej zaskoczone, po
prostu zajęłabym się herbatą. Z wyjątkowym zaangażowaniem.
- Puszczę jeszcze raz? -
przesunąłeś nieco laptop w jej stronę.
Wiem, że była ci w tym
momencie wdzięczna za te trzy słowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz