9.07.2017

24. Okruchy.

     Bardzo się starałeś nie zwracać uwagi na tę ciemnofioletową plamę, właściwie już przechodzącą w brąz gnijącego owocu. Cząstkę miąższu roztarła niewprawna ręka. Ruch naznaczony pośpiechem, nieuważnością. Dziecięcym brakiem podstawowych umiejętności. Na skórze, w okolicy nadgarstka, rozzieleniła się plama po suchych pastelach. Jedyne kredki, których nie próbowała jeść. Zużywane w tempie niecierpliwego przedszkolaka, łamane, wcierane w papier czasem aż do jego rozdarcia. Tak jak w tej chwili. Kreska za kreską, plama za plamą. Kolejna tajemna wizja. I jej pełne żalu spojrzenie, kiedy nie byłeś w stanie docenić efektu. Te kilka sekund, w trakcie których znów potrafiła obudzić w tobie pokłady poczucia winy. Niewystarczająco dobry syn, niegodny własnej matki. Przecież tyle dla ciebie robiła. Tyle ci dała. Życie. Życie ci dała. Lubiła to podkreślać, gdy wychodziłeś poza ustalone przez nią ramy, gdy przyniosłeś słabszą ocenę, nauczyciel tańca miał zastrzeżenia.
Rozdrażniony zaciskałeś palce na własnym udzie. Niemal czułeś ten mdlący zapach gnijącej jeżyny. Bardzo powoli przełykałeś ślinę. Żołądek zdawał się wołać, że nie zniesie nawet tego. Mijały minuty, na kartce zaczynało brakować miejsca, co wcale nie sprawiało jej problemu. Nawet na chwilę nie zawiesiła dłoni w geście zwykłego zastanowienia. Bo przecież... Kreska za kreską. Plama za plamą. Szorstkie opuszki we wszystkich kolorach tęczy. Zbierało ci się na wymioty, zdecydowanie.

- Będę się zbierał – wytarłeś spocone dłonie w spodnie. - Mam jeszcze trening. Później pracę – dodałeś tonem pełnym usprawiedliwienia.
Zdziwiliby się.

W palcach zostało już mniej niż połowa kredki. Nie byłeś pewien, czy wystarczy ich do twojej następnej wizyty. Będą musiały, a jeśli nie, to jakoś sobie z nią poradzą. Mają w końcu cały ten pigułkowy arsenał. Jedna w tę, czy w tamtą. Co za różnica.
Nachyliła się nad kartką. Broda niemal musnęła kolorową powierzchnię. Dmuchnęła, a kolorowy pył wzbił się w powietrze. Mikroskopijne okruchy.
Zgrzyt krzesła przysuwanego do stołu zabolał cię mocniej niż by wypadało. Dla niej pozostał dźwiękiem obojętnym – ciało nie drgnęło, wzroku nie uniosła.

Zaraz za progiem budynku torsje przejęły nad tobą kontrolę. A po nich to cholerne poczucie wstydu pod ciężarem spojrzeń ludzi przechodzących obok. Taki ładny chłopak, takie rzeczy...

*

Jak dziecko w zoo. Tylko waty na patyku albo torebki z kolorowymi, twardymi cukierkami brakowało. Jakbyś jej tu służbowym wejściem nie wprowadził, to raczej odbiłaby się od drzwi. Ta koszulka z kreskówkowymi postaciami i pocięte dżinsy. Potargane włosy, tęczowa spinka, jaskrawo żółta kreska na powiekach. Aż tak się jej przypatrzyłeś? Nie szkoda ci było czasu?

- Fajnie – niemal się wyszczerzyła.

Nie, żeby coś brała. Nie musiała. O tym już zdążyłeś się przekonać, zebrać całą teczkę dowodów (gdybyś tylko, oczywiście, prowadził notatki na jej temat).
Zniknęła w tłumie, a ty przecież nie miałeś czasu na to, aby ją niańczyć. Poza tym, była dorosła – wbrew temu, co krzyczała na jej temat ta dziwaczna garderoba. Przez twoje dłonie przechodziło piwo za piwem, czasem coś kolorowego. Ruch był spory, dowody już chyba dawno przestali sprawdzać. Twoje piętnaście minut przyszło znienacka. Wysunąłeś się zza baru z butelką wody w ręku. Powietrza – tego teraz ci było trzeba. Przecisnąłeś się przez tłum w kierunku wyjścia. Każda minuta na wagę złota. Noc okazała się nieprzyjaźnie chłodna, ciemne niebo złowrogo łypało także na ciebie – nie robiłoby przecież wyjątku, bo i niby z jakiego powodu.

- Porzucasz mnie? - szczupłe palce dźgnęły cię w okolice żeber. - Ładnie to tak? - kolorowa figurka wyminęła cię niemal bezszelestnie i stała teraz naprzeciwko.
Ręce skrzyżowane. Broda zadarta jak u hardej pięciolatki. I uśmiech w oczach, podkreślony tą cholerną żółtą kreską.
- Zimno jest.

Razem ze słowami przyszły gesty. Przykleiła się do ciebie, mocno zaciskając palce na twojej koszulce. Chciałbyś powiedzieć, że już się przyzwyczaiłeś do tego, że tak bezczelnie łamie twoje granice. Że cię to wcale nie zaskakuje do tego stopnia, że bywa iż zapominasz o następnym oddechu.

- Trafisz kiedyś na kogoś, kto zrobi ci krzywdę – odezwałeś się do niej pierwszy raz tego wieczora. - I nie mówię tu o ponabijaniu się z tych twoich chińskich bajek, które tak dumnie nosisz na koszulce.

Prychnęła cokolwiek teatralnie. Zresztą, czy cała nie była spektaklem? Naprawdę, powinna chyba zacząć sprzedawać bilety obejmujące interakcje z jej osobą. Tobie trafiła się wersja vipowska.

- Wracam do środka – powiedziałabym, że mogła brzmieć na nieco obrażoną, co tylko dowodziło jej aktorskiego zacięcia.
I teoretycznie odzyskałeś spokój, Dorianie. Praktycznie, przecież bardzo dobrze wiesz, że na chwilę przed zakończeniem zmiany i tak zaczniesz jej szukać, bo logiczne, że samej jej o tej porze do domu nie puścisz. Zresztą, masz po drodze. To w końcu ledwie różnica piętra.

*

     Jeden z pierwszych buntów polegał na tym, że przemycała dla ciebie maślane bułki do sypialni. Chowałyście się pod kołdrą z latarką i prowiantem, chichocząc na granicy histerii. Łamanie zasad dostarczało podekscytowania, którego nie był w stanie przysłonić nawet strach przed konsekwencjami. Leżałyście blisko siebie w tym prowizorycznym namiocie, ukryte przed światem zbudowanym ze zbyt dużych wymagań i rodzicielskiej satysfakcji, której nic nie było w stanie nakarmić. Opowiadała ci te wszystkie historie, które powodowały wypieki na twarzy, rozświetlały w ten niemal niezdrowy sposób oczy, skracały oddech. Kiedy o nich czytałaś w świetle dnia, z ciasno splecionymi włosami i każdym guzikiem nienagannie zapiętym, nie były nawet w połowie tak elektryzujące. Noc rządziła się swoimi prawami. Prawami szeptu na granicy domysłu, gorącego powietrza uciekającego spomiędzy warg, okruchów słodkiego pieczywa, które niecierpliwe palce rozdrabniały w mechanicznym transie. A potem przychodził bezlitosny ranek, przed którym nie ukryły się ani sińce pod oczami, ani uwierające we śnie pokruszone dowody zbrodni w pościeli. Zawsze wtedy pokazywał jak bardzo nie umiesz kłamać. Mimo tego, że miałaś dostatecznie dużo okazji, aby się w końcu nauczyć. Ile razy ściskała cię za łokieć dając znać, abyś się nie przejmowała? Tylko, że to nie ona pozostawała ze śladem konsekwencji palącym skórę na policzku. Była przecież tylko gościem. Miała tę absolutną pewność, że za godzinę, dzień, tydzień wyjdzie przez te drzwi i następne miesiące znów spędzi na kolekcjonowaniu opowieści. Tych, na które ty tak mocno czekałaś.
Artemida przywarła do twojej nagiej kostki, wydając z siebie pomruk ni to dezaprobaty, ni to zdziwienia.

- Wiem, wiem... - szepnęłaś, wyciągając w jej stronę dłoń.

Opuszki ledwie musnęły długą, gęstą sierść. Kotka uciekła przed dotykiem, choć pozostała przy tobie. Budziłaś w niej ostatnimi czasy spore pokłady niepokoju, nawet jeśli karma na czas trafiała do misek, a woda była zawsze świeża.
Praca nie wystarczała. Dopadało cię zbyt wiele wolnych chwil, w których głowa rozpoczynała wędrówki po zakamarkach dawno zagrzebanych. Ekshumacje po latach to naprawdę nie jest estetyczny sposób na spędzanie samotnego popołudnia w cichym i ciemnym mieszkaniu. Myśli wdzierają się ostro w nozdrza rozbudzonym zapachem, który miał przecież należeć do kategorii dawno zagrzebanych. Obrazy na pierwszy rzut takie kuszące, bo przecież podszyte melancholią porzuconego domu, powodowały, że ciało ogarniało przejmujące zimno. Jak próby drzemania na drobnych igiełkach lodu. Z daleka estetyczne doznanie dla oczu – finezyjne szczegóły, światło zapadające się w lodowe krawędzie. Im bliżej, tym ostrzejszy chłód.
Nie umiałaś znaleźć sobie zajęcia. Twoje względnie przyzwoite bycie zostało silnie uzależnione od obecności innych osób. Jerzego i tej za mocnej herbaty. Antoni i przesłodzonej czekolady. Jego milczenia. Jej bezustannego świergotu. Jego introwertycznej siły sprawiającej, że mieszkanie na powrót stawało się ciepłym gniazdem ciasno okalającym ciało. Jej opowieści wypychających do zewnętrznego świata – nigdy jednak w pojedynkę, zawsze z asystą tej żywiołowej energii.
Usiadłaś na podłodze, wyciągając przed siebie nogi. Gęsia skórka. Pastelowy lakier do paznokci. Siniak tuż pod kolanem. To wszystko ty.

*

     Wtorek był jak ten malinowy lukier, który miał zawirować twoim światem, a okazał się lepką, słodkawą substancją niechlujnie utrzymującą na powierzchni ciastka tęczową posypkę. Głęboki kolor nie rekompensował faktu, iż po piętnastu minutach spaceru wypiek przestał spełniać estetyczne wymagania produktu potencjalnie wartego fotografii i spędzenia kilku chwil na wyborze odpowiedniego filtra.
Taki był wtorek z Antonią, która co chwilę wydawała z siebie dźwięk godny disneyowskiego słonia, zakrywając pół twarzy chusteczką, pozostając przy tym irytująco uroczą. Z Aleksim wkraczającym na salę w połowie układu, wykonującym kolejny zaplanowany ruch tak, jakby pierwszą część przetańczył za drzwiami. Dorianem mechanicznie unoszącym partnerkę, ale nadal asekurującym ją, aby nie zrobiła sobie krzywdy.
Wtorek był wielką nieobecnością przełożonego, przy jednoczesnym smsowym zapewnieniu, że nadal oczekuje tego cudu, o którym ostatnio opowiadał przy porannej kawie. Był wysiłkiem podjętym przecież dobrowolnie. Powołaniem, które przybrało nieatrakcyjną formę ciężkiej pracy. Kropli potu, kotłujących się myśli, zachrypniętego głosu, znużenia podszytego irytacją, które karmione było bezustannym powtarzaniem tej samej sekwencji od dobrych kilkunastu minut.
Dotrwanie do premiery mogło wymagać czegoś mocniejszego niż podtrzymującego przy życiu kolorowego wypieku i gorącej kawy.

- Ok, na dziś koniec – krótkie oklaski, którymi nagradzałeś pracę niezależnie od efektów.

Nie byłeś Wiktorem, nie opowiadałeś o tym jak to zaszyjesz się w kącie i roztyjesz zajadając stres, melodramatycznie zapijając colą zdecydowanie nie zero. Zespół nie potrzebował dodatkowych frustracji. Jeśli tylko nie byli ślepi, docierało do nich aż nadto wyraźnie jaki jest stan rzeczy. Te ogromne, krystalicznie czyste lustra po coś się w sali znajdowały.
Prysznic brałeś tak długo, aż nabrałeś pewności, że zostałeś w szatni sam. Gorąca woda rozprowadziła po ciele spięte emocje. Nie wyzbyła ich obecności całkowicie, ale przynajmniej załagodziła. Sięgałeś po proste lekarstwa. Terapie, które nie wymagały udziału osób trzecich. Budowanie relacji, w której mógłbyś zrzucać z siebie frustrację bez obaw, że zostanie odebrana jako atak na prawo do szczęśliwego bycia drugiej osoby, było zbyt pracochłonne. Czas być może nawet byś wygospodarował – należałeś przecież do osób wyjątkowo zdyscyplinowanych. Nie bałeś się jednak przyznać, że poszukiwania kogoś, kto chciałby cię zrozumieć, groziłyby naruszeniem równowagi, którą przecież tak misternie tkałeś latami.

Nadal nie przestałeś doświadczać swojego ciała, dostarczać mu prób testujących jego wytrzymałość. Naturalnym krokiem byłoby przecież zebranie rzeczy, pożegnanie na dziś z tańcem. Wzięcie głębokiego oddechu zwanego wolnym popołudniem. Zamiast tego twój wzrok znów wędrował za znajomymi sylwetkami, do uszu po raz kolejny wdarła się ta sama melodia.

*

     Herbata parzyła przez papierowe ścianki kubków do tego stopnia, że w kącikach oczu czułaś zbierające się łzy. Nie byłaś jednak do końca przekonana, czy nie znajdowały się one tam wcześniej, jeszcze zanim odebrałaś zamówienie i z każdym kolejnym krokiem zbliżałaś się do pomieszczenia, w którym jeszcze kilka miesięcy temu spędzałaś sporą część dnia.

- Jeżu kolczasty... Mogłabyś dorabiać straszeniem na tych korytarzach, wiesz? - Antonia patrzyła na ciebie wielkimi, dziecięcymi oczami.
Wypadła z szatni, torba nieporadnie zwisała jej z ramienia i jestem pewna, że wyjątkowo niekomfortowo wbijała się w biodro.
- Znaczy, taka cicha jesteś – dodała szybko. - Jak po jakimś ninja-kursie, no – pokiwała głową wzmacniając tym każde wypowiedziane słowo.

Powiedzieć, że się ciebie tu nie spodziewała, to mało. Przyzwyczaiłaś ją do tego, że widywała cię zawiniętą w koc, potarganą. Że to ona karmiła i poiła.

- Przepraszam, teraz nie dam rady – przygryzła wargę.

Pełna była wyrzutu kierowanego pod własnym adresem. Prawie jakby zapomniała o umówionym spotkaniu, choć przecież nie mogła wiedzieć, że akurat dziś postanowisz odwdzięczyć się herbatą. Jej gadatliwość ratowała cię przed niezręczną koniecznością sięgnięcia po książkowe „nic nie szkodzi”, wypowiedzenie którego pewnie okrasiłabyś kilkoma łzami.

- O, mam! - pociągnęłaby cię za rękę, gdyby nie te parzące dłonie kubki. - No chodź! - nakazała, odwracając się do ciebie plecami.

*

     Pracowałeś przy otwartych drzwiach, absolutna cisza nie byłaby przyjacielem. Lubiłeś dźwięki tego budynku. Dziecięce tupanie dochodzące z sali na parterze. Pojedyncze wysokie tony świadczące o tym, że ktoś był na tyle zdesperowany, aby skorzystać z automatu z kawą, przytłumiony dźwięk muzyki – jakby płynący z radia zakrytego grubą puchową poduszką. Bycie w pojedynkę częścią wspólnoty. Wyjście bardzo bezpieczne.

- Masz mnie już pewnie dość, ale przyprowadzam ci lekarstwo na twoje bolączki – Antonia nie kłopotała się pukaniem, po prostu przekroczyła próg, uśmiechając się przy tym zabójczo. - Nie będę się tu wywnętrzać na temat tego, co sądzę o tym, iż nawet po próbie katujesz się naszymi wyczynami – brzmiała jak karcąca studenta pani profesor. - A wierz mi... Dużo sądzę. Wybitnie dużo – brew wygięła się w łuk jeszcze bardziej upodabniając ją do postaci wyjętej z komiksu. - W każdym razie...

Mruknęła coś jeszcze pod nosem – słowa na pewno nie skierowane do ciebie. W efekcie chwilę później energicznie postawiła na biurku dwa kubki z nadal parującą zawartością, głośno dosunęła drugie krzesło.

- No żesz chodź, no... - ta dziewczyna każdą emocję wyrażała w sposób iście teatralny, co nie przestawało cię zaskakiwać, zwłaszcza że na parkiecie pozostawała subtelna, momentami nawet eteryczna.

Wprowadziła ją niemal siłą – częściowo skrytą za plecami, niemą, ściskającą płaszcz niczym maskotkę z wczesnych lat dzieciństwa, która przynosić miała ukojenie.

- Ok, może ciebie oświeci, co zrobić, żebyśmy przestali być takimi sierotami na parkiecie – poklepała rudą po plecach. - Mykam. Nie bawcie się za dobrze – uśmiechnęła się tak szeroko, że jeszcze trochę, a mogłoby to pewnie przerazić.

Gdyby w tej chwili ktoś kazał mi decydować, które z was było bardziej zaskoczone, po prostu zajęłabym się herbatą. Z wyjątkowym zaangażowaniem.

- Puszczę jeszcze raz? - przesunąłeś nieco laptop w jej stronę.


Wiem, że była ci w tym momencie wdzięczna za te trzy słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz