20.07.2013

02. Gest.

Nie ma żadnej tajemnicy. Nie ma żadnej mistyki ciał, o której tyle się mówi w tych wszystkich szumnych słowach. Spróbuj chociażby zerknąć do tego, co ma do powiedzenia na temat tańca pierwsza lepsza strona z cytatami. Język duszy i tak dalej... Wyrażanie nienazwanego. Mowa uczuć. Zespolenie. Wszystkie te mądrości dla gimnazjalistek tworzących swoje pierwsze internetowe pamiętniki ze zdjęciem chudej baletnicy. Koniecznie na torach kolejowych (swoją drogą, ile z nich pamięta jak działają toalety w pociągach?).
Dla Sofii to była ciężka praca. I satysfakcja, owszem. Swego rodzaju spełnienie. Ale przede wszystkim mordercza praca dla każdego mięśnia, którą praktykowała od najmłodszych lat. Rygor i dyscyplina baletowych lekcji udzielanych przez rosyjską nauczycielkę (koniecznie uczesaną w bardzo ciasny, kruczoczarny koczek z siwymi pasemkami) nie mają zbyt wiele wspólnego z tymi wszystkimi zwiewnymi nimfami pląsającymi na łące wśród radośnie świergoczących ptaszków i kolorowych motyli. To sprawdzian dla ciała. Każda minuta jest tu dokładnie zaplanowana. Wzrok uważnie śledzi ruch w lustrze. Dążysz do perfekcji, a nie stanu nirwany. To, czy przy okazji go osiągniesz to naprawdę kwestia drugorzędna. Brzmi okrutnie? Być może. Nie mam jednak zamiaru pleść tu bajeczek na temat pasji i tych wszystkich gorących uczuć, które budziło w niej każde kolejne plié. Jednak patrzenie na tańczącą Sofię to już zupełnie inna kwestia. Musisz jednak równocześnie pamiętać o bólu, który idzie w parze z doskonałością. To jedynie nadaje temu dodatkowej wartości. W każdym razie, patrzenie na rozgrzewającą się Sofię było czymś, co przynosiło dziwny stan wniknięcia w jakąś tajemnicę. Nie wchodziło się bezpośrednio na salę, do samego końca należało starać się o to, aby nie zdradzić się ze swoją obecnością. To by wszystko zniszczyło. Należało cichutko stanąć, ukradkiem przyglądając się temu chudemu, ale mocnemu ciału, które wchodziło w każdą kolejną pozycję z wymalowanym na twarzy skupieniem. Pewnie gdyby to była inna czynność, zagryzałaby po dziecięcemu wargę. Tutaj jednak twarz również brała udział w przedstawieniu. Te wszystkie figury, piruety... Nic by nie znaczyły, gdyby nie towarzyszyła im odpowiednia powaga.
Odbywał się tu pewien rytuał. Mogła w nim brać udział jedna osoba, a mógł on skupiać grupę ciał, które musiały panować nie tylko nad własnymi odruchami, ale idealnie zsynchronizować się zresztą.
Tak, o to właśnie chodzi. O współpracę, ale niekoniecznie przyjaźń i braterstwo.

*

Bolało. Jak zwykle zresztą, kiedy ćwiczyła z Dorianem. Zero komunikacji, tak to wyglądało nawet dla postronnego obserwatora. Mogłoby się wydawać, że idealnie odnajdą się w duecie. Byli do siebie nawet fizycznie podobni. Te same kręcone rude włosy. Te same duże zielone oczy. I smukła sylwetka. Jak brat i siostra. I być może dlatego ich taniec wyglądał tak jak wyglądał. Kiedy patrzysz na duet, a już w szczególności choreografię osadzoną mocno w modernie, oczekujesz pasji. Namiętności. Silnych emocji... A nie zabiegów prowadzących do zrobienia co najwyżej kilku fioletowych siniaków.
- Jezu Chryste, Dorian... Czy ty tańczysz z kukłą, czy masz obok kobietę? - kolejne z pytań retorycznych, które pada z ust choreografa.
Nie ukrywam, facet jest specyficzny. To ten typ, który wszędzie chce namiętności. Dla którego seks i taniec to jedno i to samo. Między tancerzem a tancerką musi być erotyczne napięcie, inaczej duet jest do chrzanu. Po prostu.
- Masz ją brać, a nie trącać tak, jakby ci nie zależało, albo jakbyś przerzucał dziesiąty z kolei worek kartofli – wywrócił oczami. - Jezu, Dorian! Twarz! Czy w tej sali śmierdzi kapustą, czy jak?!
Profesjonalne treningi, zapomnij o życiu osobistym jeśli chcesz coś osiągnąć. Tak to mniej więcej brzmiało, kiedy Sofia podejmowała decyzję o dołączeniu do grupy. Nikt jednak nie wspominał o tym, że każde kolejne popołudnie będzie się wiązało z nowym poziomem uprzedmiotowienia. Bo do siniaków była przecież przyzwyczajona.
Robiła co mogła, pewnie. Wiem o tym bardzo dobrze, nikt chyba jeszcze nigdy nie widział panny Fitzgerald, która albo olewa trening, albo wystarczają jej przeciętne noty. Próbowała nawet rozmawiać z Dorianem, jakoś do niego dotrzeć... Szczególnie, że przy fetyszu choreografa istniało prawdopodobieństwo, że będą tańczyć w duecie póki będą w stanie utrzymać ciężar partnera (i mocz – coby było bardziej zabawnie i obcesowo). Bo owszem. Wiktor miał to do siebie, że rudzielce ubóstwiał. Ale tylko naturalne. A miał do tego oko; w zespole, zresztą, krążyła anegdota na temat tego jak niedoszła kandydatka na solistkę próbowała wkupić się w jego łaski zabiegiem fryzjerskim. Wyleciała szybciej, niż wszyscy się tego spodziewali.
Wracając jednak do Doriana. Człowiek zagadka. A dla tak aspołecznej istoty jak Sofia to już w ogóle był kod nie do ogarnięcia. Wyglądało na to, jakby zwyczajnie postanowił sobie, że nie będzie reagował na jej bardziej bądź mniej nieśmiałe próby nawiązania kontaktu. Może i nie traktował jej jak powietrza, ale do statusu koleżanki z zespołu też nie było jej specjalnie blisko. Trudno zrozumieć, co się za tym kryło. Facet przychodził na próbę, wskakiwał w trykoty i robił swoje. Był przy tym cholernie pewny siebie, co powodowało, że nawet w tych śmiesznych getrach prezentował się całkiem nieźle. Pewnie niejedna panna z zespołu dałaby się przefarbować za to, aby to jej ponabijał siniaków.
- Wiedziałem! - choreograf dramatycznie załamał ręce, kiedy Sofia z impetem wylądowała na parkiecie.
Kość ogonowa do wymiany. A przynajmniej to jako pierwsze przychodzi człowiekowi do głowy, kiedy tak walnie o twardą powierzchnię. Zacisnęła mocno powieki, hamując łzy. Nie, raczej nie bólu, to akurat było odczucie, z którym się całkiem nieźle zaprzyjaźniła... Ale upokorzenie robiło swoje. Czuła się niezdarna i niepotrzebna, kiedy niemal każdy duet kończył się w ten sposób (może niekoniecznie za każdym razem na tyłku). Nawet nie chodziło o to, że nie umiała przegrywać – pracowała nad zaakceptowaniem smaku porażki, kiedy każda kolejna dyskusja z matką kończyła się tym, że ta rozkładała ją, po prostu, na łopatki. Zero kompromisów. Ona, po prostu, nie mogła być przeciętna. Jeśli coś robiła, musiała być w tym co najmniej dobra. By mieć świadomość odpowiednio wykorzystanego czasu. Zresztą... Tu chodziło o taniec. Ile przeszła, aby wreszcie znaleźć się w tym konkretnym miejscu? W profesjonalnym zespole. Biorąc pieniądze za coś, co nie miało mieć w jej życiu już żadnego znaczenia.
Podniosła się, lekko krzywiąc. Szybko jednak przywołała twarz do porządku, poprawiając kosmyk włosów, który wymknął się spod ciasnego koczka. Szybkie spojrzenie na Doriana. Wyglądało na to, że nic sobie z zaistniałej sytuacji nie robił. Jak gdyby nigdy nic, trwał w odpowiedniej pozycji, patrząc wprost na choreografa, który to sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział czy poczerwienieć ze złości czy może jednak pójść w stronę zupełnie innego odczucia. Jak choćby na przykład rezygnacji. Bo może najlepiej byłoby to wszystko pieprznąć w cholerę? Zabrać chłopaka i wylecieć na jakąś tropikalną wyspę i spijać drinki z palemką?
- Koniec na dziś. Idźcie i nie grzeszcie więcej – machnął ręką. - Albo może pogrzeszcie trochę, co? Bo jak na razie to więcej seksu miałbym na parkiecie w sanatorium w Ciechocinku – ostatnie słowa padły, kiedy był już w progu.

*

Znam tę minę, Sofio. Kiedy tak siedzisz na kanapie, w obowiązkowym półmroku, z mruczącymi kotami na kolanach. Przypominasz sobie teraz te duety, którym nic byś nie zarzuciła. Był przecież jeden partner, z którym zbudowanie napięcia to nawet nie był proces. To się, po prostu, działo. I to nawet wtedy, kiedy tańczyłaś tuż po dłuższej przerwie, kiedy twoje ruchy naznaczone były piętnem chwilowego porzucenia tańca. Tak, tamten taniec przypominał powolne odkurzanie porcelanowej baletnicy. Każdy jego ruch, dotyk, partnerowanie. Odkrywał, chociaż wtedy tak tego nie postrzegałaś. Byłaś zbyt zestresowana, aby myśleć o czymś innym poza faktem, że strasznie nie chciałabyś przy nim pomylić kroków. Bo przecież kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś go na parkiecie, przepadłaś. Wtedy, oczywiście, jeszcze tego nie wiedziałaś. Trzymałaś się złudzenia, że panujesz nad sytuacją, że decydujesz o tym jak twoje uczucia się rozwijają, które się rodzą, a które pozostają jedynie w sferze ewentualnych możliwości. Nic jednak nie mogłaś poradzić na to, że wystarczyło raz zobaczyć to szczupłe, w jakiś sposób nadal chłopięce ciało i czarne, gładkie włosy, żeby przepaść. Przepaść w rzeczywistości, która przez wiele miesięcy była jedną z najlepszych i najgorszych.
Powolne, delikatne ruchy. Palce zatapiać w futerku perskiej kotki, Artemidy, która mruczy sennie, grzejąc ci kolana. Hekate, twoja devon rex, jest o wiele bardziej samodzielna. To ona decyduje, na który dotyk pozwala, który dotyk akceptuje. Kiedy znalazła miejsce w twoim ciasnym pokoju w akademiku, była zlęknionym stworzeniem, w którym zobaczyłaś samą siebie. Teraz, po tych kilku latach, uodporniła się i jednocześnie pozostała twoją kocią bratnią duszą.
- Herbata – mruk Jerzego przerywa ciszę.
Jego palce muskają twoje odsłonięte ramię. Materiał cienkiego, czarnego swetra bezwstydnie je obnażył. Poczułaś ten charakterystyczny dreszcz, który przychodził zawsze wtedy, kiedy ktoś wykonywał wobec ciebie gest, który był uznany za powszechny, ale w twoim przypadku przekraczał jakąś granicę.
W tym jednym przypadku nie był to jednak dreszcz nieprzyjemny. Akceptowałaś go jako oznakę tego, że twoje ciało cały czas żyje.
Herbata była gorąca, ale to dobrze. Czasem potrzeba mocnych bodźców, by wiedzieć, że krew cały czas krąży, a receptory odpowiednio działają.
- Powtórka z rozrywki? - krótkie pytanie.
- Poszukiwania idealnej synchronizacji i napięcia utknęły na poziomie podłogi – odpowiedziałaś. - Szkoda tylko, że ja razem z nimi – skrzywiłaś się lekko, przy okazji prezentując niechcący imponujący siniak na nadgarstku.
Jerzy wstał, by po chwili wrócić z czymś w dłoni. Mały, potreningowy rytuał związany z jego opiekuńczymi instynktami. Chłodna maść na twojej skórze, która prostym gestem przypomina, że naprawdę możesz być zwykłą dziewczyną, która reaguje zupełnie normalnie i wcale nie ma ochoty na ucieczkę w ciche i ciemne miejsce.



Jerzy wykreował się na gościa od herbaty.

14.07.2013

01. Herbata.

Suszarka stoi na balkonie skutecznie psując cały misternie zaplanowany efekt dzikiego ogrodu, którego obraz powstawał w jej głowie przez dobry tydzień, odkąd po raz pierwszy obejrzała mieszkanie. Bo jak niby ma się odnaleźć biały, chybotliwy szkielet między sporych rozmiarów donicą z cytrusowym drzewkiem, a rozłożystą paprocią? Ja też tego nie wiem, a tym bardziej Sofia, której zamiłowanie do porządku niejednego przyprawiłoby o chęć spędzenia przynajmniej miesiąca na oddziale zamkniętym.
Wzdryga się za każdym razem, kiedy smętnie zwisający liść podstępnie muska ją w odsłonięty kark. Nie lubi tego. Uczucia, które sprawia, że ma się wrażenie, jakby po ciele chodziły maleńkie robaczki. Takie wredne bestyjki, których nie dostrzegasz, ale aż nazbyt wyraźnie czujesz na skórze. Masz jedynie ochotę drapać się i drapać, by w końcu wylądować pod bardzo gorącym prysznicem, który niebezpiecznie zaczerwienia wrażliwą skórę. Ale i przynosi ulgę. Bo robaczki zostały pokonane.
W każdym razie... Zatrzymuje się przed tą nieszczęsną suszarką i już, już widzę jak odrobinkę unoszą się jej ramiona przy tym wymownym i pełnym irytacji wdechu. Jak marszczy czoło, patrząc na to, co nazwać należałoby po prostu praniem, rozwieszonym w artystycznym nieładzie. Tak nie może być. Powietrze staje się gęstsze i trudniej nim oddychać, kiedy cała kolekcja męskich skarpet nie znajduje się po jednej stronie, na krótszym skrzydełku suszarki. Kiedy beżowe nie znajdą się obok beżowych, a brązowe nie zostaną sparowane z brązowymi. Czasem mam wrażenie, że przez fakt, iż bokserki zajmują główną przestrzeń, jej włosy automatycznie skręcają się jeszcze bardziej, jakby dotarł do nich wyjątkowo silny ładunek. I można by się zastanawiać, o co właściwie chodzi w każdym kolejnym ruchu drobnych i bladych dłoni, które z uporem maniaka przewieszają męską bieliznę na jedną stronę, by pozostałe miejsce zająć wyłącznie czarnymi bluzkami, sukienkami, trykotami... Wszystko musi wisieć równo, bez najmniejszej fałdy, choć przecież nie obędzie się bez cotygodniowego rytuału prasowania, który znów zajmie jej całe sobotnie popołudnie.
- ...praszam – mruknięcie poprzedzone było zgrzytnięciem klucza w opornym zamku i nieco zbyt ostentacyjnym jak na mój gust zatrzaśnięciem drzwi.
Wysoki, młody mężczyzna zatrzymuje się w progu balkonu, przybierając teraz pozę przedszkolaka, który sam nie wie czy powinien czekać na wymierzenie kary, czy też może jednak lepiej od razu się ulotnić i liczyć na to, że konsekwencje jakoś go ominą.
Nie mógł nic poradzić na fakt, że zawsze zapominał o tym rygorze dotyczącym prania. Bo przecież chyba istotniejsze jest to, aby je po prostu wyciągnąć z pralki i przetransportować tam, gdzie wyschnie, a nie całe te odzieżowe puzzle. Dla niego to było oczywiste, podejrzewam że i dla wielu innych osób również. Ale to nie z tymi wieloma osobami dzielił przestrzeń, a z tą chudą rudą dziewczyną, która dopiero po opróżnieniu miski, odwróciła się w jego stronę, aby z bardzo śmiesznym akcentem powiedzieć:
- Dzień dobry, jak ci minął dzień?
Nie mogła się przyzwyczaić do tego, że kiedy zadawała to pytanie, jej polscy znajomi zawsze mieli do wymienienia całą litanię krzywd, które ich spotkały. Jerzy był jednak inny pod tym względem i ograniczał się do zwyczajowego „dobrze/spoko/w normie/padam na twarz”, a większość z tych odpowiedzi wpisałaby się w konwenanse, których jeszcze jakiś czas temu wszyscy w towarzystwie Sofii pilnowali. Zresztą, Jerzy na ogół za wiele nie mówił, chyba że wpadał w trans przy jednej z tych swoich teorii wyniesionych wprost z laboratorium na uczelni. Poza tym, był jednym z tych ludzi, którzy cały sens myśli jaką chcieli przekazać, zamykał w jednym zdaniu. Konkretnym, nie zawsze krótkim, ale jednak daleko temu było do elaboratów, które ja snułam w ramach odpowiedzi na najprostsze pytania.
- Herbaty? - jeden krótki wyraz wpasować było można w opcję „zanim zasnę, postaram się nie odwodnić”.
Skierował swoje kroki w stronę otwartej kuchni, w której było niesamowicie jasno niezależnie od pory dnia i roku. Podobało mu się to, musiał przyznać. Tak samo jak fakt, że było tu zaskakująco cicho i nikt nie właził mu pod nogi. Przecież wystarczył jedynie krótki weekend w domu, aby powoli zaczynał mieć wrażenie, że przez wrzaski rozbestwionych dzieciaków pewnie nie tylko ekspresowo osiwieje, ale i wyłysieje już chwilę później. Wystarczyło jednak spojrzeć na niego z boku, albo chociaż posłuchać jak opowiadał o swoich rodzinnych stronach i już się wiedziało, że cenił te swoje cztery młodsze siostry, marudzące o zbiorowe zaplatanie dobieranych, a już w pięć minut później znudzone fryzurą i domagające się kłosa. Tak, Jerzy na pierwszy rzut oka był raczej nudnawym typem. Przystojnym, w miarę, aczkolwiek do tych tajemniczych gości zarzucających na siebie skórę i patrzących na ciebie tak, że chciało się tylko więcej, było mu wybitnie daleko.
Do Sofii akurat to zupełnie nie docierało. Skupiona na codziennych czynnościach, mechanicznie rejestrowała obecność Jerzego wtedy, kiedy szykowała kawę, robiła tosty, albo odmierzała ilość makaronu. Poza tym, jej myśli krążyły przecież wokół kolejnego układu, tego jak ważne jest odnalezienie się w grupie tancerzy, z których to niemal każdy miał aspiracje na bycie wielką jednostką, ale już niekoniecznie zamierzał się starać o idealne zharmonizowanie własnego ciała z ciałami reszty zespołu. Jej czoło marszczyło się, gdy planowała następną lekcję dla przedszkolaków, wśród których czasem widziała dziewczynki o tak samo dużych i wystraszonych zielonych oczach jak jej własne. I mówiących z tym śmiesznym akcentem, który powstał na bazie ich ojczystego języka i tłoczonego do głowy od wczesnych miesięcy życia francuskiego.
Nie usiadła. Ani wtedy, gdy woda w dwóch dużych kubkach przybierała ciemnobursztynowy odcień, ani też wtedy kiedy dla zbicia temperatury napoju, Jerzy swoim zwyczajem sięgnął po butelką ze schłodzoną wodą i z impetem wpakował po sporej porcji do świeżo zaparzonej herbaty. Barbarzyństwo? Sofia już się przyzwyczaiła, poza tym oszczędzało to czas i niemal do zera eliminowało możliwość, że skupiając uwagę na czymś innym, zapomni o herbacie, która miała się przecież tylko wystudzić, a znów zamieniła się w lodowatą zawiesinę, której nawet podgrzanie nie mogło pomóc. Objęła kubek dłońmi, chociaż pora roku daleka była od zapotrzebowania na grzanie rąk. Zresztą, chłód był zawsze czymś przyjemnym, nie powodował tak jak gorąca kąpiel, że serce zaczynało szaleć, a świat przed oczami niebezpiecznie zmieniać swoje położenie o powoli pogłębiające się czterdzieści pięć stopni.
Cisza w kuchni koiła. Myśli mogły wtedy swobodnie płynąć, albo też niemal zupełnie się wyciszyć, by zawiesić wzrok na którymś z obrazków zdobiących ścianę czy półce, którą należałoby wreszcie przetrzeć, tyle że przecież żadne z nich nie miało na to czasu.
Nie potrzebowali słów. On wiedział bardzo dobrze, że nie trzeba słodzić jej herbaty, chyba że akurat zrezygnowali z obiadu, a poziom cukru domagał się chociaż znikomej pożywki. Ona wiedziała, że napój większy niż standardowe 250 ml wymaga przynajmniej trzech łyżeczek. Koniecznie białego, bo brązowy jego zdaniem zmienia w dziwaczny sposób smak naparu. Nieakceptowalny dla niego. Dla niej jedyny możliwy.
Po chwili już go nie było. Rudowłosa nikomu nie przyznałaby się do tego, że chwile dzielone przy torebce zalanej wrzątkiem aż do tej pory są dla niej małą konkurencją. Czego by jednak nie robiła, nie umiała tak szybko jak on poskromić zawartości kubka, która wypełniała jej żołądek dziwacznym jak na płyn ciężarem.
Puste naczynia lądują w zmywarce. Oszczędność czasu, jak głoszą slogany. O łyżeczkach w zlewie znów się zapomniało. To taka mała plaga. Do człowieka dociera dopiero wtedy, kiedy okazuje się, że trzeba kawę zamieszać widelcem, bo przegródka w szufladzie znów pusta.
W mieszkaniu o jedną osobę więcej. A cisza ta sama.



Zaczynamy bez ekscesów. Od herbaty.