10.07.2017

26. Dropsy.


     Potakiwanie było rozwiązaniem idealnym, choć musiałaś pamiętać, że o jedno za dużo również mogło wywołać potencjalną katastrofę. Trudno jednak było zachować czujność będąc poddawaną kilku sprawdzianom jednocześnie. Lidia wybrała miejsce idealne, naprzeciwko ciebie, wyprostowana niczym mała dama i wpatrzona w matkę, jak zresztą chyba każda mała dziewczynka. Chłonąca każde jej słowo i powtarzająca gesty – wyuczająca się ich na pamięć. Z każdą kolejną porcją jedzenia czekała na to, aż matczyny widelec powędruje w kierunku ust w kolorze nude. Aż dziwne, że jeszcze nie zemdlała z głodu, biorąc pod uwagę fakt, że rodzicielka skupiła się na wygłaszaniu elaboratu pod twoim adresem. Oberwało ci się za wszystko. W imię troski, oczywiście.

- Chcesz mi więc powiedzieć, że znów bierzesz korepetycje z chemii? - znak zapytania pełnił tu funkcje jedynie dramatyczną. - I że ja teoretycznie wcześniej płaciłam temu konkretnemu studentowi?
- Doktorantowi – zaryzykowałaś; niepojęte jak szybko wyleciało jej z głowy to, że sama ci te dodatkowe lekcje zorganizowała.

Choć nie zdziwiłabyś się, gdyby tak właściwie stał za tym jej asystent, a matka jedynie wypłacała pieniądze i oczekiwała rezultatów... które jej nie zachwyciły. Jasne, że się poprawiłaś. Na tyle, na ile tobie odpowiadało. W końcu nie groziło ci powtarzanie klasy, byłaś od tego bardzo daleka. A to, że dzisiejsza wywiadówka jedynie utwierdziła twój „dostateczny plus”, cóż... Jeśli w końcu zbierzesz się w sobie i zdecydujesz na ten spektakularny atak terrorystyczny, który momentami chadzał ci po głowie (zwłaszcza w czasie takich kolacji), sama bomby konstruować nie będziesz. Za duże ryzyko przy zabawie dziwnymi cieczami. I za dużo do sprzątania „już po”.
Przesunęłaś widelcem groszek z jednego brzegu talerza na drugi. Tendencyjność dzisiejszego posiłku wprawiła cię w nastrój na granicy apokaliptycznego.

- Umówiłam cię z moim fryzjerem. Zaczynam podejrzewać, ze twoje średnie wyniki brać się mogą ze ślepoty – westchnęła ciężko, robiąc przy tym taką minę, jakby przydługa grzywka opadająca na oczy u pierworodnej córki była wystarczająco dobrym powodem mdłości. - Lidio, warkocz.

Dziewczynka niemal podskoczyła. Zaraz też odgarnęła ciasno splecione włosy na plecy. Wyprostowała się (jeszcze bardziej?) i wróciła do posiłku, wzrokiem jednak szukając choćby niemej aprobaty. W nagrodę dostała coś, co można by chyba uznać za półuśmiech. Ewentualnie grymas towarzyszący problemom żołądkowym.

- Jestem potwornie zmęczona. Posprzątasz, Ado – odeszła od stołu, nachylając się jeszcze nad młodszą córką i zostawiając centymetr nad jej włosami sterylny pocałunek.

- Weź się nie wydurniaj, Lidka – przewróciłaś oczami, kiedy siostra z ociąganiem również odłożyła swoje sztućce. - Dokończ kolację, twój brzuch mógłby wybudzić pacjenta na prochach – odchyliłaś się na oparcie, balansując krzesłem.

Jasne, że młoda miała zamiar podążyć w ślad za matką. Ostatnimi tygodniami stała się w tym jeszcze bardziej upiorna, ale było ci jej przecież zwyczajnie żal. Sama byłaś zdania, że wyzbyłaś się już chęci poszukiwania aprobaty u matki. Szczególnie w takie dni. W dni, w które zaprzeczałaś jej wizji i planom. Bo przecież wiedziała, co dla ciebie najlepsze. I czasem nawet miała rację.
No... może nie w kwestii korków, ale z tym coś pewnie ogarniesz. Jest przecież szkolny bufet, ewentualnie biblioteka. Na uczelni wolałabyś go pewnie nie nachodzić (znów). Jemu to pewnie nawet będzie na rękę, że skończą się te rajdy na koniec świata, telepanie się drogą cokolwiek nie miejską plus oczekiwanie na autobus, który niekoniecznie przyjedzie.

*

- Coś jest... - patrzył na ciebie jakoś tak...
- Cholera, w zoo jesteś? - byłaś prawie wściekła. No, jeszcze ci odrobinę brakowało. - Coś ci się nie podoba? Wzory są tutaj. O! - walnęłaś ręką w rozłożone na stoliku papiery.

Kilka osób wydało z siebie coś, co zdecydowanie było pomrukiem dezaprobaty. Na synchronizację odczuć im się zebrało, pfff.
Naprawdę, przyszedł tu cię uczyć, czy szukać rozrywki. Mógłby się skupić na tłumaczeniu tego... No... Tłumaczeniu chemii, po prostu chemii. Mało miałaś na głowie, żeby się jeszcze przejmować Jerzym i jego doznaniami estetycznymi? Już mogłabyś przestać poprawiać te wsuwki, których zadaniem było utrzymanie grzywki.

- Interesujący wybór fryzury – musiał, no przecież musiał czymś rzucić.
- Lepsze to, niż fryzjer mojej matki – wzruszyłaś ramionami, jakby obecny stan rzeczy był ci rzeczywiście obojętny. - Jeszcze mam czas na estetykę w stylu 45+.
- Kto by pomyślał... Bo nastrój cokolwiek menopauzalny – oho, zabłysnął, uwaga!
- Seksista bardzo? - wyrzuciłaś z siebie praktycznie natychmiast.
Zmieszał się. Obrócił w palcach długopisem. Wystukał niechlujny rytm o blat. Wzrok wybitnie zainteresował wykładziną.
- Kiepskie poczucie humoru, przepraszam – mruknął znad kartki.

Przyjęłaś to do wiadomości, nie miałaś jednak zamiaru łagodzić sytuacji, czegokolwiek odwoływać. Nie daj boże, sama przepraszać. Ot, niech uważa na słowa, a co. Małe rzeczy mają przecież znaczenie.
Podsunął ci kartkę, wskazał na kolejne zadania, krótko zachęcił. W sumie kończył się wam czas, a na nadgodziny niespecjalnie cię było stać. Wolałaś też nie musieć przyznawać się do tego, że płacisz mu dziś z własnej kieszeni.

- Dam ci, powiedzmy... 10 minut, ok? - chyba się nawet uśmiechnął. - A potem sobie to podsumujemy i koniec na dziś, obiecuję.
- Mhm... - stłumiłaś ziewnięcie, choć jeszcze chwilę temu byłaś w stanie ciskać piorunami.

*

     Wszedłeś między regały totalnie niezwiązane z korepetycjami, których znów udzielałeś. Jak to się właściwie stało? Wydawać by się mogło, że sposób na dodatkową gotówkę umarł śmiercią naturalną, przyczyna zgonu: absencja tutora. Ale kiedy zjawiła się w uczelnianym bufecie nie mogłeś się jej, po prostu, pozbyć. Nawet jeśli czasu miałeś ostatnio zdecydowanie mniej. W domu się podziało – kolokwialnie mówiąc. W obu domach. Poczucie odpowiedzialności za ogarnięcie potencjalnego chaosu było czymś, co pewnie wpędzi cię do grobu nieco szybciej niż statystyka przewiduje. I o ile roztaczanie opieki nad własną rodziną – matką i siostrami – było czymś naturalnym, o tyle większość popatrzyłaby na ciebie jak na masochistę, biorąc pod uwagę to, co przechodziłeś z własną współlokatorką. Część pewnie stwierdziłaby, że dla komfortowych warunków za niski czynsz można zrobić dużo; część, roniąc przy tym teatralną łzę, że jesteś dobrym człowiekiem i „gdzie ci mężczyźni..?”.
Do tego badania, które najprawdopodobniej trzeba będzie powtarzać. Cud, miód i orzeszki – jak zwykła mawiać najmłodsza latorośl z Nawrockich.

Praktycznie leżała na stole. Może i nie dałbyś sobie uciąć za to ręki, ale wyglądało na to, że długopisem kreśliła w tej chwili przypadkowe zawijasy. Ten „dostateczny plus” nie zrobiłby jej krzywdy, nie ucierpiałaby na tym jej duma, ani ogólne wyniki. A jednak siedziała tutaj, nagimnastykowała się na tyle, aby znaleźć nową lokalizację i ciężko byłoby się nie domyślić, że jest tu na własną rękę. Jeszcze maksymalnie dwa miesiące i odetchnie. Wielokrotnie podkreślała przecież, że w maturalnej klasie nie będzie już miała styczności z chemią. Ale póki co, odbywała w bibliotece paradoksalnie najdłuższy wyrok za przewinienia niewspółmierne do kary.

No i ta grzywka... Co do..!?

*

- Juuuuż... - odsunęłaś od siebie kartkę tak daleko, jak tylko mogłaś. - Ogarniam. Naprawdę. Część – kiwałaś przy tym głową niczym te przerażające pieski ze sztucznego tworzywa.
W sumie masz prawo ich nie kojarzyć.

Nie zamierzałaś czekać na przyzwolenie. Już pakowałaś długopisy, upychałaś notatki w teczce, odliczałaś pieniądze. Podsunęłaś mu zwitek pogniecionych banknotów.
- Liczyć, co prawda, umiem, ale możesz sprawdzić – odczekałaś kilka długich sekund. - Dam znać, co z kolejnymi korkami, ok? - i już cię nie było.

*

Opadłaś na siedzenie w autobusie. Przy oknie, jak miło. Jeszcze tylko słuchawki i... Tyle że nie obyłoby się bez długiego na minuty poszukiwania splątanego kabla. Już, już prawie go miałaś, ale musiał zaczepić o brzeg teczki.
- Ałaaa... - syknęłaś.
Szrama na palcu szybko się zaczerwieniła, ale nie puściła ani kropli krwi. Całe szczęście, bo plastrów brak. Chusteczek, zresztą, też. Poszukiwania musiałaś więc kontynuować w bardziej przemyślany sposób, wykładając wszystko na siedzenie obok. Tyle, że oprócz słuchawek trafiłaś na coś, czego sama do torby nie spakowałaś. Podłużne opakowanie cukierków owinięte w kartkę. Żadne tam mentosy, o nie... Na takich kolorowych dropsach łamało się mleczaki.

- 'Cukier czyni cuda (szkoda, że nie z chemią).” - odczytałaś pod nosem, a gdyby nie te durne wsuwki, to grzywka zdecydowanie zakryłaby ci uniesione brwi. - Czyli jednak kiepskie poczucie humoru... A ja gadam do siebie. Świetnie...

Dobrze by było zdążyć jeszcze ze spakowaniem rzeczy, zanim kierowcy autobusu zdarzy się mocniej przyhamować.


9.07.2017

25. Fusy.


     Nie do końca byłaś przekonana, jak właściwie miałaś mu pomóc. Antonia jednak ulotniła się z budynku w tempie błyskawicy, pozostawiając tylko dla siebie tę tajemną wiedzę na temat naprędce zaaranżowanego spotkania. Intencje miała czyste, tego byłaś pewna. Każde słowo wybrzmiało w krystaliczny sposób. Żaden z gestów nie niósł ze sobą tego gęstego cienia charakterystycznego dla intrygi. Obcowanie z nią było jak kontakt z dzieckiem. Świeże, bezpośrednie, irytująco szczere – jakby nie wyuczyła się tych wszystkich niuansów i granic, które z tobą zdawały się zrośnięte na biologicznym wręcz poziomie.
Herbata przestała parzyć usta, język oswajał się ze smakiem. Nieco cierpkim, mocnym, zakończonym tą słodyczą, której się po tym napoju nie spodziewałaś. Dziękowałaś gorliwie za wszystkie te dźwięki wpływające przez uchylone drzwi do pomieszczenia. Za jasne, niemal białe światło filtrowane okienną szybą. Za migające obrazy na ekranie laptopa, które wymagały skupienia na nich wzroku. Choć przecież ten ostatni miał aż za dużą ochotę uciec gdzie indziej. Wyżej. Na prawo.
Byłaś jak ten cholerny wyrzut sumienia. Od tamtej rozmowy, gdy on siedział naprzeciwko ciebie niczym personifikacja prośby pomieszanej z nadzieją. Uwierało cię to wspomnienie skurczem w brzuchu sprawiającym dyskomfort na poziomie, który nie dawał o sobie zapomnieć. Odstawiłaś kubek tylko po to, żeby zaraz palce rozpoczęły rytuał skubania końcówki warkocza.

- Teoretycznie jest dobrze – odchrząknął.

Dłuższa chwila ciszy i dla niego nie pozostała obojętna. Wpłynęła na ton i głośność dźwięków. Automatycznie wyprostował się, jeszcze bardziej przylegając do oparcia obrotowego krzesła. Odrobinę nienaturalnie, jak na mój gust. Przypomniało mi to o pewnym popołudniu przed szkołą, tobie chyba też.

- ..ale czegoś brakuje – w pewien sposób dokończyłaś jego myśl. Bez znaku zapytania.

O choreografii nie miałaś wielkiego pojęcia, ot tyle ile potrzeba ci było do pracy z dziećmi. Nigdy też, tak naprawdę, nie byłaś zdania, że jesteś wybitna w tańcu. Owszem, kilka miesięcy przetańczyłaś jako wiodąca solistka, ale prawda jest taka, że udało ci się to tylko (i chyba aż) dzięki ciężkiej pracy. Godzinom tytanicznego wysiłku okupionym bólem, potem, łzami, a i bywało, że krwią. Dzieciństwem pełnym treningów, prywatnych lekcji. Byłaś jednak świadoma, że brakuje ci tego, co miała choćby Antonia – nawet jeśli bywała niechlujna, gubiła gdzieś cały ten ból, napięcie. Może dlatego udawało jej się wytańczyć z Dorianem każdy kolejny krok. Zdawała się zupełnie z nim nie ścierać, nie rywalizować. Była przedziwnie płynna, przewidująca jego ruchy, plastycznie partnerująca.
Zmarszczyłaś lekko czoło, łokcie oparłaś o blat biurka, nachylając się nieco. Miałaś przed sobą zadanie, a to zawsze pomagało ci w prawidłowym funkcjonowaniu, czy chociażby utrzymaniu pozorów.

- Cofniesz? - poprosiłaś.

Od tańca się przecież zaczęło. Wtedy, gdy pierwszy raz zobaczyłaś go na szkolnej sali treningowej. Wracałaś z którejś z lekcji, chyba biologii. Miałaś ze sobą torbę z kilkoma ciężkimi książkami. Pasek zostawił głębszy ślad na twoim ramieniu, zagniótł materiał lekkiej sukienki. Stałaś i patrzyłaś, aż przyszedł moment, że znów wróciło do ciebie uczucie, że pewnie robisz coś niezgodnego z zasadami – i tylko on potrafił je tak szybko rozwiać.

*

Przyłapałeś się na tym, że zamiast na poruszające postaci, patrzysz na nią. Oparła brodę o dłoń i chyba nawet zmarszczyła czoło. Pamiętałeś ją taką. Zaangażowaną, niezależnie od tematu projektu. Pamiętałeś jak opowiadała o swoich kursach, kompletnie niezwiązanych z tańcem. Jak wspominała prywatne lekcje, a kiedy zrzuciła to spięcie kontrolujące każdy jej ruch, nawet odrobinę żartowała, naśladując rosyjski akcent jednej ze swoich byłych nauczycielek. Wtedy tworzyło to zabawną mieszankę z irlandzkim nalotem. Powodowało, że gubiłeś tę nutę wstydu, która towarzyszyła ci, gdy należało odezwać się w obcym kraju. Już na starcie zapewniła ci poczucie bezpieczeństwa – tak obce uczucie, w przeszłości mylone ze sprawowaniem kontroli.
Teraz oboje mówiliście po angielsku tak dobrze, że jedynie wprawiony słuchacz wyłapałby niuanse.
I nie była to jedyna zmiana. Powaga objęła też jej oczy. Te duże zielononiebieskie tęczówki, które w przeszłości były niezbitym dowodem na to, że nadal jest dzieckiem. Obecna Sofia już to oddała. Bardzo chciałbyś wiedzieć kiedy i z czyjego powodu. Nie miałeś jednak pewności, czy rzeczywiście cieszyłbyś się, gdybyś otrzymał dowód na to, że brałeś w tym dojrzewaniu czynny udział. Chyba czułbyś się jak złodziej, a na domiar złego, nie było nawet sposobu na to, aby zwrócić to, co przywłaszczyłeś.

Słuchała cię uważnie, kiedy opowiadałeś o przebiegu ostatnich prób. Nalegała, byś dzielił się własnymi obserwacjami, nawet jeśli chwilę wcześniej korzystała z wersji w możliwie najczystszej postaci. Wodziła wzrokiem za ołówkiem, którym wyrysowywałeś na kartce przeplatające się sekwencje. Pomrukiwała dając znak, że rozumie, nadąża. Nadal nie nauczyła się panować nad brwiami, które zdradzały, gdy miała jakąś wątpliwość – choć niekoniecznie zamierzała się nią dzielić.

- A gdyby tak... - wyciągnęła ci z dłoni ołówek, przesunęła kartkę nieco w swoim kierunku.

Odważny ruch jak na nią, a jednocześnie zwyczajnie powszedni, przeznaczony nawet dla obcego. Jedną prostą linią przekazała swój pomysł. Ledwie widoczną, bo przecież musiała walczyć z niepewnością. Nie zmieniło się w niej to, że wręcz na granicy strachu nie umiała przyznać się do posiadanej wiedzy czy talentu. Bywało, że wydawała się praktycznie przepraszać za zabranie głosu. Budziło w tobie irytację to, że można kogoś aż tak skrzywdzić, wyuczyć tego, że mimo otwartej klatki, nadal grzecznie siedzi na ptasiej huśtawce.
Sam pomysł miała jednak, cokolwiek, ryzykowny. Bardzo w stylu Wiktora. Te miesiące pod jego skrzydłami musiały zostawić jakiś ślad. Czy może coś obudzić.

- Spróbuję – uśmiechnąłeś się, wygładzając niewidzialne zagniecenia papieru. - Chciałabyś może..
- Nie mogę – pokręciła głową, wprawiając w ruch luźne kosmyki.

Bardzo się musiałeś pilnować, aby ich nie poprawić. Zresztą, zdążyłaby uciec twojej dłoni, już poderwawszy się z krzesła. Bezpieczna przystań omawianego tematu oddaliła się na tyle, że już gotowa była do ucieczki. Trudno ci było zdecydować, czy to przez to, jaki wydźwięk miało tamto spotkanie. Chciałbyś też powiedzieć, że nie chowasz urazy, ale przecież zabolało. I nadal się goiło.

Zebrała ze sobą oba opróżnione kubki. Jej dłonie zawsze poszukiwały zajęcia, to się nie zmieniło. Wychwyciłeś to.

- Następnym razem – zatrzymała się jeszcze w progu, chyba pierwszy raz tego dnia otwarcie podnosząc na ciebie wzrok.

Kilku rzeczy na jej temat się dziś nauczyłeś.



24. Okruchy.

     Bardzo się starałeś nie zwracać uwagi na tę ciemnofioletową plamę, właściwie już przechodzącą w brąz gnijącego owocu. Cząstkę miąższu roztarła niewprawna ręka. Ruch naznaczony pośpiechem, nieuważnością. Dziecięcym brakiem podstawowych umiejętności. Na skórze, w okolicy nadgarstka, rozzieleniła się plama po suchych pastelach. Jedyne kredki, których nie próbowała jeść. Zużywane w tempie niecierpliwego przedszkolaka, łamane, wcierane w papier czasem aż do jego rozdarcia. Tak jak w tej chwili. Kreska za kreską, plama za plamą. Kolejna tajemna wizja. I jej pełne żalu spojrzenie, kiedy nie byłeś w stanie docenić efektu. Te kilka sekund, w trakcie których znów potrafiła obudzić w tobie pokłady poczucia winy. Niewystarczająco dobry syn, niegodny własnej matki. Przecież tyle dla ciebie robiła. Tyle ci dała. Życie. Życie ci dała. Lubiła to podkreślać, gdy wychodziłeś poza ustalone przez nią ramy, gdy przyniosłeś słabszą ocenę, nauczyciel tańca miał zastrzeżenia.
Rozdrażniony zaciskałeś palce na własnym udzie. Niemal czułeś ten mdlący zapach gnijącej jeżyny. Bardzo powoli przełykałeś ślinę. Żołądek zdawał się wołać, że nie zniesie nawet tego. Mijały minuty, na kartce zaczynało brakować miejsca, co wcale nie sprawiało jej problemu. Nawet na chwilę nie zawiesiła dłoni w geście zwykłego zastanowienia. Bo przecież... Kreska za kreską. Plama za plamą. Szorstkie opuszki we wszystkich kolorach tęczy. Zbierało ci się na wymioty, zdecydowanie.

- Będę się zbierał – wytarłeś spocone dłonie w spodnie. - Mam jeszcze trening. Później pracę – dodałeś tonem pełnym usprawiedliwienia.
Zdziwiliby się.

W palcach zostało już mniej niż połowa kredki. Nie byłeś pewien, czy wystarczy ich do twojej następnej wizyty. Będą musiały, a jeśli nie, to jakoś sobie z nią poradzą. Mają w końcu cały ten pigułkowy arsenał. Jedna w tę, czy w tamtą. Co za różnica.
Nachyliła się nad kartką. Broda niemal musnęła kolorową powierzchnię. Dmuchnęła, a kolorowy pył wzbił się w powietrze. Mikroskopijne okruchy.
Zgrzyt krzesła przysuwanego do stołu zabolał cię mocniej niż by wypadało. Dla niej pozostał dźwiękiem obojętnym – ciało nie drgnęło, wzroku nie uniosła.

Zaraz za progiem budynku torsje przejęły nad tobą kontrolę. A po nich to cholerne poczucie wstydu pod ciężarem spojrzeń ludzi przechodzących obok. Taki ładny chłopak, takie rzeczy...

*

Jak dziecko w zoo. Tylko waty na patyku albo torebki z kolorowymi, twardymi cukierkami brakowało. Jakbyś jej tu służbowym wejściem nie wprowadził, to raczej odbiłaby się od drzwi. Ta koszulka z kreskówkowymi postaciami i pocięte dżinsy. Potargane włosy, tęczowa spinka, jaskrawo żółta kreska na powiekach. Aż tak się jej przypatrzyłeś? Nie szkoda ci było czasu?

- Fajnie – niemal się wyszczerzyła.

Nie, żeby coś brała. Nie musiała. O tym już zdążyłeś się przekonać, zebrać całą teczkę dowodów (gdybyś tylko, oczywiście, prowadził notatki na jej temat).
Zniknęła w tłumie, a ty przecież nie miałeś czasu na to, aby ją niańczyć. Poza tym, była dorosła – wbrew temu, co krzyczała na jej temat ta dziwaczna garderoba. Przez twoje dłonie przechodziło piwo za piwem, czasem coś kolorowego. Ruch był spory, dowody już chyba dawno przestali sprawdzać. Twoje piętnaście minut przyszło znienacka. Wysunąłeś się zza baru z butelką wody w ręku. Powietrza – tego teraz ci było trzeba. Przecisnąłeś się przez tłum w kierunku wyjścia. Każda minuta na wagę złota. Noc okazała się nieprzyjaźnie chłodna, ciemne niebo złowrogo łypało także na ciebie – nie robiłoby przecież wyjątku, bo i niby z jakiego powodu.

- Porzucasz mnie? - szczupłe palce dźgnęły cię w okolice żeber. - Ładnie to tak? - kolorowa figurka wyminęła cię niemal bezszelestnie i stała teraz naprzeciwko.
Ręce skrzyżowane. Broda zadarta jak u hardej pięciolatki. I uśmiech w oczach, podkreślony tą cholerną żółtą kreską.
- Zimno jest.

Razem ze słowami przyszły gesty. Przykleiła się do ciebie, mocno zaciskając palce na twojej koszulce. Chciałbyś powiedzieć, że już się przyzwyczaiłeś do tego, że tak bezczelnie łamie twoje granice. Że cię to wcale nie zaskakuje do tego stopnia, że bywa iż zapominasz o następnym oddechu.

- Trafisz kiedyś na kogoś, kto zrobi ci krzywdę – odezwałeś się do niej pierwszy raz tego wieczora. - I nie mówię tu o ponabijaniu się z tych twoich chińskich bajek, które tak dumnie nosisz na koszulce.

Prychnęła cokolwiek teatralnie. Zresztą, czy cała nie była spektaklem? Naprawdę, powinna chyba zacząć sprzedawać bilety obejmujące interakcje z jej osobą. Tobie trafiła się wersja vipowska.

- Wracam do środka – powiedziałabym, że mogła brzmieć na nieco obrażoną, co tylko dowodziło jej aktorskiego zacięcia.
I teoretycznie odzyskałeś spokój, Dorianie. Praktycznie, przecież bardzo dobrze wiesz, że na chwilę przed zakończeniem zmiany i tak zaczniesz jej szukać, bo logiczne, że samej jej o tej porze do domu nie puścisz. Zresztą, masz po drodze. To w końcu ledwie różnica piętra.

*

     Jeden z pierwszych buntów polegał na tym, że przemycała dla ciebie maślane bułki do sypialni. Chowałyście się pod kołdrą z latarką i prowiantem, chichocząc na granicy histerii. Łamanie zasad dostarczało podekscytowania, którego nie był w stanie przysłonić nawet strach przed konsekwencjami. Leżałyście blisko siebie w tym prowizorycznym namiocie, ukryte przed światem zbudowanym ze zbyt dużych wymagań i rodzicielskiej satysfakcji, której nic nie było w stanie nakarmić. Opowiadała ci te wszystkie historie, które powodowały wypieki na twarzy, rozświetlały w ten niemal niezdrowy sposób oczy, skracały oddech. Kiedy o nich czytałaś w świetle dnia, z ciasno splecionymi włosami i każdym guzikiem nienagannie zapiętym, nie były nawet w połowie tak elektryzujące. Noc rządziła się swoimi prawami. Prawami szeptu na granicy domysłu, gorącego powietrza uciekającego spomiędzy warg, okruchów słodkiego pieczywa, które niecierpliwe palce rozdrabniały w mechanicznym transie. A potem przychodził bezlitosny ranek, przed którym nie ukryły się ani sińce pod oczami, ani uwierające we śnie pokruszone dowody zbrodni w pościeli. Zawsze wtedy pokazywał jak bardzo nie umiesz kłamać. Mimo tego, że miałaś dostatecznie dużo okazji, aby się w końcu nauczyć. Ile razy ściskała cię za łokieć dając znać, abyś się nie przejmowała? Tylko, że to nie ona pozostawała ze śladem konsekwencji palącym skórę na policzku. Była przecież tylko gościem. Miała tę absolutną pewność, że za godzinę, dzień, tydzień wyjdzie przez te drzwi i następne miesiące znów spędzi na kolekcjonowaniu opowieści. Tych, na które ty tak mocno czekałaś.
Artemida przywarła do twojej nagiej kostki, wydając z siebie pomruk ni to dezaprobaty, ni to zdziwienia.

- Wiem, wiem... - szepnęłaś, wyciągając w jej stronę dłoń.

Opuszki ledwie musnęły długą, gęstą sierść. Kotka uciekła przed dotykiem, choć pozostała przy tobie. Budziłaś w niej ostatnimi czasy spore pokłady niepokoju, nawet jeśli karma na czas trafiała do misek, a woda była zawsze świeża.
Praca nie wystarczała. Dopadało cię zbyt wiele wolnych chwil, w których głowa rozpoczynała wędrówki po zakamarkach dawno zagrzebanych. Ekshumacje po latach to naprawdę nie jest estetyczny sposób na spędzanie samotnego popołudnia w cichym i ciemnym mieszkaniu. Myśli wdzierają się ostro w nozdrza rozbudzonym zapachem, który miał przecież należeć do kategorii dawno zagrzebanych. Obrazy na pierwszy rzut takie kuszące, bo przecież podszyte melancholią porzuconego domu, powodowały, że ciało ogarniało przejmujące zimno. Jak próby drzemania na drobnych igiełkach lodu. Z daleka estetyczne doznanie dla oczu – finezyjne szczegóły, światło zapadające się w lodowe krawędzie. Im bliżej, tym ostrzejszy chłód.
Nie umiałaś znaleźć sobie zajęcia. Twoje względnie przyzwoite bycie zostało silnie uzależnione od obecności innych osób. Jerzego i tej za mocnej herbaty. Antoni i przesłodzonej czekolady. Jego milczenia. Jej bezustannego świergotu. Jego introwertycznej siły sprawiającej, że mieszkanie na powrót stawało się ciepłym gniazdem ciasno okalającym ciało. Jej opowieści wypychających do zewnętrznego świata – nigdy jednak w pojedynkę, zawsze z asystą tej żywiołowej energii.
Usiadłaś na podłodze, wyciągając przed siebie nogi. Gęsia skórka. Pastelowy lakier do paznokci. Siniak tuż pod kolanem. To wszystko ty.

*

     Wtorek był jak ten malinowy lukier, który miał zawirować twoim światem, a okazał się lepką, słodkawą substancją niechlujnie utrzymującą na powierzchni ciastka tęczową posypkę. Głęboki kolor nie rekompensował faktu, iż po piętnastu minutach spaceru wypiek przestał spełniać estetyczne wymagania produktu potencjalnie wartego fotografii i spędzenia kilku chwil na wyborze odpowiedniego filtra.
Taki był wtorek z Antonią, która co chwilę wydawała z siebie dźwięk godny disneyowskiego słonia, zakrywając pół twarzy chusteczką, pozostając przy tym irytująco uroczą. Z Aleksim wkraczającym na salę w połowie układu, wykonującym kolejny zaplanowany ruch tak, jakby pierwszą część przetańczył za drzwiami. Dorianem mechanicznie unoszącym partnerkę, ale nadal asekurującym ją, aby nie zrobiła sobie krzywdy.
Wtorek był wielką nieobecnością przełożonego, przy jednoczesnym smsowym zapewnieniu, że nadal oczekuje tego cudu, o którym ostatnio opowiadał przy porannej kawie. Był wysiłkiem podjętym przecież dobrowolnie. Powołaniem, które przybrało nieatrakcyjną formę ciężkiej pracy. Kropli potu, kotłujących się myśli, zachrypniętego głosu, znużenia podszytego irytacją, które karmione było bezustannym powtarzaniem tej samej sekwencji od dobrych kilkunastu minut.
Dotrwanie do premiery mogło wymagać czegoś mocniejszego niż podtrzymującego przy życiu kolorowego wypieku i gorącej kawy.

- Ok, na dziś koniec – krótkie oklaski, którymi nagradzałeś pracę niezależnie od efektów.

Nie byłeś Wiktorem, nie opowiadałeś o tym jak to zaszyjesz się w kącie i roztyjesz zajadając stres, melodramatycznie zapijając colą zdecydowanie nie zero. Zespół nie potrzebował dodatkowych frustracji. Jeśli tylko nie byli ślepi, docierało do nich aż nadto wyraźnie jaki jest stan rzeczy. Te ogromne, krystalicznie czyste lustra po coś się w sali znajdowały.
Prysznic brałeś tak długo, aż nabrałeś pewności, że zostałeś w szatni sam. Gorąca woda rozprowadziła po ciele spięte emocje. Nie wyzbyła ich obecności całkowicie, ale przynajmniej załagodziła. Sięgałeś po proste lekarstwa. Terapie, które nie wymagały udziału osób trzecich. Budowanie relacji, w której mógłbyś zrzucać z siebie frustrację bez obaw, że zostanie odebrana jako atak na prawo do szczęśliwego bycia drugiej osoby, było zbyt pracochłonne. Czas być może nawet byś wygospodarował – należałeś przecież do osób wyjątkowo zdyscyplinowanych. Nie bałeś się jednak przyznać, że poszukiwania kogoś, kto chciałby cię zrozumieć, groziłyby naruszeniem równowagi, którą przecież tak misternie tkałeś latami.

Nadal nie przestałeś doświadczać swojego ciała, dostarczać mu prób testujących jego wytrzymałość. Naturalnym krokiem byłoby przecież zebranie rzeczy, pożegnanie na dziś z tańcem. Wzięcie głębokiego oddechu zwanego wolnym popołudniem. Zamiast tego twój wzrok znów wędrował za znajomymi sylwetkami, do uszu po raz kolejny wdarła się ta sama melodia.

*

     Herbata parzyła przez papierowe ścianki kubków do tego stopnia, że w kącikach oczu czułaś zbierające się łzy. Nie byłaś jednak do końca przekonana, czy nie znajdowały się one tam wcześniej, jeszcze zanim odebrałaś zamówienie i z każdym kolejnym krokiem zbliżałaś się do pomieszczenia, w którym jeszcze kilka miesięcy temu spędzałaś sporą część dnia.

- Jeżu kolczasty... Mogłabyś dorabiać straszeniem na tych korytarzach, wiesz? - Antonia patrzyła na ciebie wielkimi, dziecięcymi oczami.
Wypadła z szatni, torba nieporadnie zwisała jej z ramienia i jestem pewna, że wyjątkowo niekomfortowo wbijała się w biodro.
- Znaczy, taka cicha jesteś – dodała szybko. - Jak po jakimś ninja-kursie, no – pokiwała głową wzmacniając tym każde wypowiedziane słowo.

Powiedzieć, że się ciebie tu nie spodziewała, to mało. Przyzwyczaiłaś ją do tego, że widywała cię zawiniętą w koc, potarganą. Że to ona karmiła i poiła.

- Przepraszam, teraz nie dam rady – przygryzła wargę.

Pełna była wyrzutu kierowanego pod własnym adresem. Prawie jakby zapomniała o umówionym spotkaniu, choć przecież nie mogła wiedzieć, że akurat dziś postanowisz odwdzięczyć się herbatą. Jej gadatliwość ratowała cię przed niezręczną koniecznością sięgnięcia po książkowe „nic nie szkodzi”, wypowiedzenie którego pewnie okrasiłabyś kilkoma łzami.

- O, mam! - pociągnęłaby cię za rękę, gdyby nie te parzące dłonie kubki. - No chodź! - nakazała, odwracając się do ciebie plecami.

*

     Pracowałeś przy otwartych drzwiach, absolutna cisza nie byłaby przyjacielem. Lubiłeś dźwięki tego budynku. Dziecięce tupanie dochodzące z sali na parterze. Pojedyncze wysokie tony świadczące o tym, że ktoś był na tyle zdesperowany, aby skorzystać z automatu z kawą, przytłumiony dźwięk muzyki – jakby płynący z radia zakrytego grubą puchową poduszką. Bycie w pojedynkę częścią wspólnoty. Wyjście bardzo bezpieczne.

- Masz mnie już pewnie dość, ale przyprowadzam ci lekarstwo na twoje bolączki – Antonia nie kłopotała się pukaniem, po prostu przekroczyła próg, uśmiechając się przy tym zabójczo. - Nie będę się tu wywnętrzać na temat tego, co sądzę o tym, iż nawet po próbie katujesz się naszymi wyczynami – brzmiała jak karcąca studenta pani profesor. - A wierz mi... Dużo sądzę. Wybitnie dużo – brew wygięła się w łuk jeszcze bardziej upodabniając ją do postaci wyjętej z komiksu. - W każdym razie...

Mruknęła coś jeszcze pod nosem – słowa na pewno nie skierowane do ciebie. W efekcie chwilę później energicznie postawiła na biurku dwa kubki z nadal parującą zawartością, głośno dosunęła drugie krzesło.

- No żesz chodź, no... - ta dziewczyna każdą emocję wyrażała w sposób iście teatralny, co nie przestawało cię zaskakiwać, zwłaszcza że na parkiecie pozostawała subtelna, momentami nawet eteryczna.

Wprowadziła ją niemal siłą – częściowo skrytą za plecami, niemą, ściskającą płaszcz niczym maskotkę z wczesnych lat dzieciństwa, która przynosić miała ukojenie.

- Ok, może ciebie oświeci, co zrobić, żebyśmy przestali być takimi sierotami na parkiecie – poklepała rudą po plecach. - Mykam. Nie bawcie się za dobrze – uśmiechnęła się tak szeroko, że jeszcze trochę, a mogłoby to pewnie przerazić.

Gdyby w tej chwili ktoś kazał mi decydować, które z was było bardziej zaskoczone, po prostu zajęłabym się herbatą. Z wyjątkowym zaangażowaniem.

- Puszczę jeszcze raz? - przesunąłeś nieco laptop w jej stronę.


Wiem, że była ci w tym momencie wdzięczna za te trzy słowa.