Ciężar minionego
tygodnia przyrównać mogłabyś chyba tylko do czasu, który
spędzałaś w domu, na rodzinnych przyjęciach, gdzie musiałaś
grzecznie uśmiechać się do tych wszystkich pań zaaferowanych
charytatywnymi działaniami i pierzchać przed lepkimi rękami ich
mężów, niestroniących od cygar i drogiego alkoholu. Bardzo
wyraźnie pamiętałaś jak twoja matka przeżywała każde z nich,
jak godzinami szykowała się, a kiedy wychodziła do gości, całą
sobą wyobrażała tę świeżość, której zazdrościła jej każda
kobieta w salonie. I nie interesowało nikogo to, czym twoja matka
okupiła tego typu wrażenie danego popołudnia. W tamtych chwilach
byłaś pewna, że tylko ty słyszysz dźwięki dobiegające z jasnej
łazienki, że tylko ty zdajesz sobie sprawę z tego, że stres
okupiony został wyzbyciem się śniadania, zajedzony tamtymi
słodkimi ciastkami, których szczerze nie znosiłaś do tej pory, chyba właśnie
przez wzgląd na to skojarzenie.
Ten tydzień był ciężki.
Przez każde dodatkowe spotkanie z Dorianem, który cię nie
oszczędzał. Przez każdy dodatkowy siniak, każde ostre zdanie,
każde okazanie zniecierpliwienia. Ten tydzień był również ciężki
dlatego, że – banalnie mówiąc – po ostatnim wyjściu trenera z
sali, coś wisiało w powietrzu i chyba każde z was przygotowywało
się na to, że od słów mężczyzna wreszcie przejdzie do czynów.
A już wasza dwójka musiała być gotowa na absolutnie wszystko.
Zresztą, jak do tej pory, bycie częścią zespołu i tak bardziej
przypominało wakacje (może i w kolonii karnej, ale jednak). Nie
występowaliście, nie konkurowaliście. Ciągłe ćwiczenia,
praktyki, treningi. Ponoć nie byliście gotowi. Nie protestowałaś,
aż za dobrze zdawałaś sobie sprawę z tego, że jakikolwiek duet z
Dorianem będzie przegraną sprawą, jeśli tylko oceni was fachowe
oko. Nie tego się spodziewałaś, kiedy wreszcie przełamałaś się
i zajęłaś zawodowo tańcem, czyż nie? Wiele cię ta decyzja
kosztowała i mowa tu nie tylko o podróżach, reorganizacji całego
życia, ale przede wszystkim o stracie rodziny, która teraz miała
cię już absolutnie dość. I jeszcze ten kraj... Gdyby to chociaż
był rosyjski teatr... Ale ty wybrałaś, ich zdaniem, cokolwiek
irracjonalnie. Choć sama chyba bardzo dobrze wiedziałaś, czym się
kierujesz, wybierając właśnie Warszawę.
Minął więc tydzień, w
trakcie którego mijałaś się z Jerzym porankami w kuchni,
wieczorami czasem nawet nie życząc sobie dobrej nocy. Jednak
żadnego z poranków nie znajdywałaś w kuchennym zlewie kubków,
które nagromadzały się, kiedy po powrocie do domu wypijałaś
herbatę za herbatą. A piłaś ją tak, jakbyś szukała jakiegoś
bardzo konkretnego smaku, ale z każdym kolejnym kubkiem wrażenie
było coraz mniej zadowalające. Nawet jeśli napar zdawał się
wyjątkowo aromatyczny, to nie był tym, o czym zdawał się tylko
pamiętać twój umysł, jednocześnie mocno skrywający specyfikę
receptury, która wreszcie pozwoliłaby ci odetchnąć przy jednej,
małej filiżance. Malinowe torebki, liściaste mieszanki, owocowe
susze... Zielona gorycz, czarna intensywność, energia zamknięta w
czerwieni... To wszystko rodziło tylko zniecierpliwienie.
*
Obudziłaś się tuż
przed dźwiękiem budzika. Sięgnęłaś po telefon, by wyciszyć go
zanim tak brutalnie wedrze się w poranek. I zaatakują go
rozzłoszczone koty. Przeciągnęłaś się leniwie, jeszcze przez
chwilę przebywając w tej błogiej nieświadomości, która nie
umiała wskazać ani dnia tygodnia, ani zadań do wykonania na dziś.
To ten moment, który chciałoby się przedłużać w nieskończoność.
Niezależnie od tego czy leżało się pod kołdrą samemu, z kotami
czy ludzkim źródłem ciepła. Zresztą, ten ostatni stan musiał
chyba wprowadzać w tego typu chwilę zupełnie nową jakość.
W chwili, w której twoje
bose stopy dotknęły puszystego dywanu, w twojej głowie układał
się już ten jasno sprecyzowany grafik czynności do wykonania.
Wszystko w odpowiedniej kolejności, niezachwianej ilości, z tą
samą prędkością i dokładnością. Szczotka we włosach,
rozczesująca każde pojedyncze pasmo. I twój czujny wzrok
obserwujący lustro tak, jakbyś nie patrzyła na swoje odbicie tylko
na kogoś, kto w każdej chwili może cię zaskoczyć. Spięłaś
wysoko włosy, gubiąc gdzieś po drodze lekką koszulkę, w której
miałaś zwyczaj spać. Wystarczyło przecież, że czasem kołdra
próbuje cię skrępować. Zanim weszłaś pod prysznic, zdążyłaś
usłyszeć krzątanie po kuchni. Zaspany Jerzy przypominał czasem
niedźwiedzia, któremu ktoś podał zdecydowanie za dużą dawkę
uspokajającego środka, jednak na granicy z utratą przytomności.
Nie wiem jak to się
dzieje, że za każdym razem od razu pchasz się pod ten zimny
strumień, zapominając, że przecież trzeba chwili, aby nie przeżyć
tego szoku. Zresztą, miałaś na to ledwie kilka minut, nigdy
więcej. Żadnego dosypiania w cieple parującej wody, żadnego
„jeszcze chwilkę” w świecie snów. Plan był prosty: szafa i
ten czarny, gruby sweter, który odsłaniał ci ramię. Nie lubiłaś
kiedy było ci za ciepło, co dla wielu osób w trakcie tego
deszczowego i zdecydowanie chłodnego listopada, pewnie brzmiało
kuriozalne. Czarne spodnie. Równie ciemne, „męskie” jazzówki.
Żadnego makijażu, co, Sofio? Mogłabyś dzięki niemu wyglądać na
zbyt pogodną, czyż nie?
Kiedy weszłaś do
kuchni, nie zastałaś w niej Jerzego, ale na stole parował kubek z
zieloną herbatą i cytryną. I jakaś, nieco nieudolna, kanapka, w
pośpiechu wsunięta do papierowej torebki. I czekolada? To było
zdecydowanie w jego stylu, szczególnie po tym jak przez ostatni
tydzień sprzątał po tobie twoje martwe myśli w postaci porzuconej
zastawy stołowej. Jeszcze nie pora na uśmiech, jeszcze chwilę
musisz wytrzymać... Miałaś to wrażenie, że dziś już w końcu
odetchniesz. Niezależnie od tego, ile razy na próbie upadniesz, jak
bardzo zirytujecie trenera, co powie i jak spojrzy Dorian. Już
więcej przecież nie mogłaś w sobie zmieścić. Lęków, obaw,
poirytowań, smutków, żali...
Powtórzyłaś po raz
kolejny podróż metrem, będąc jedną z wielu spieszących się na
ruchomych stronach. Potrącaną i potrącającą. Z niewygodną
torbą, ciasno zawiniętym, ciemnozielonym szalikiem, spiętymi
włosami, których kilka pasemek oczywiście musiało żyć własnym
życiem – poza klamrą i wsuwkami. Znów musiałaś nieco zwolnić
tempa, kiedy pchnęłaś ciężkie drzwi prowadzące do studia, dla
ciebie za ciężkie. Kiwnęłaś głową na powitanie kobiecie, która
zdawała się tu być zawsze, zawsze też akurat przecierając hol
mokrym mopem, co przy tej pogodzie jawiło się jako syzyfowa praca.
Nie było też powodu, dla
którego twoja szafka w szatni miałaby przestać „należeć” do
ciebie. Razem z innymi tancerkami przebierałaś się więc, teraz
jeszcze w milczeniu. Z rana przecież nikomu nie chciało się
plotkować. Dłonie skupione były na ciasnym upinaniu włosów.
Wzrok na kontrolnym zerkaniu na duży, okrągły zegar, który miał
za zadanie nie pozwolić się spóźnić żadnej z was.
Nie czekałaś też z
rozgrzewką. Wszyscy nauczyliście się już, że trener powinien
zastać was przy pracy, ale jednocześnie wyczulonych na jego
wejście. A te lubił okraszać odpowiednią dawką dramatyzmu,
witając się z wami już od progu. Głośno, teatralnie.
I wszystko do tej pory
działo się tak, jak zwykle. Idealny rytm powtórzeń ciągu
czynności budujących dzień. Kiedy jednak rozciągałaś się przy
barre, a zza uchylonych drzwi dosłyszałaś ten pełen dziwnej
maniery angielski akcent trenera, było w tym coś innego. Chociażby
dlatego, że prowadził ożywioną konwersację (czy też raczej
monologizował w czyimś kierunku). I nie była to pora na telefony.
Ten włączał przecież dopiero na kwadrans przed zakończeniem
zajęć, często nawet nie mając go przy sobie, o czym lubił wam
przypominać, tragizując na temat tego, że poświęca dla was swoje
życie towarzyskie. I te niemieckie wtrącenia, kiedy pozował na
poliglotę...
Nikt z zespołu nie
spodziewał się raczej żadnego gościa. Nikt o niczym nie słyszał,
wszyscy raczej zdawali się robić wrażenie skupionych na
rozgrzewce. Co prawda, raz czy dwa zdarzyło się, że trener
przyprowadził kogoś ze sobą, nie było to jednak żadne wielkie
wydarzenie, a jednak zawsze zapowiadane.
Odsunęłaś od siebie tę
myśl, powracając do rozgrzewki. Schyliłaś się, obejmując
palcami kostki... A kiedy wyprostowałaś się nieco zbyt gwałtownie,
pierwsze co miałaś w zamiarze zrobić, to rozprawienie się z tym
niesfornym pasmem, które znów wymknęło się wsuwce. Ta ostatnia
wylądowała więc między twoimi wargami, w momencie w którym
trener przekroczył próg sali. I owszem, nie był sam. Młody
mężczyzna, który mu towarzyszył, nie był wiele wyższy od
ciebie. Szczupły, ale nie wychudzony. Miał jedną z tych nieco
dziwacznych fryzur, która spowodowała, że twoja lewa brew uniosła
się wymownie. I wcale nie dlatego, że pierwszy raz
coś takiego widziałaś... Nie, ty po prostu pamiętałaś tego
mężczyznę, kiedy robił jeszcze wrażenie bardziej chłopca o
ciemnych, gładkich włosach, o których ułożenie dbał szczególnie
mocno, gdy pogoda była tak deszczowa jak dziś. A teraz sama nie
wiedziałaś, czy bardziej powinien cię dziwić ten artystyczny nieład, czy ta
lekka opalenizna...
Nie było w tobie jednak
ani odrobiny zaskoczenia, kiedy trener przedstawiał go jako swojego
asystenta, dość ogólnikowo wspominając skąd mężczyzna
pochodzi, gdzie zdobył wykształcenie. Nie było go, bo przecież
widziałaś go już wtedy, w metrze. I jakkolwiek głupio to nie
zabrzmi, sama o tym nie wiedząc, przygotowywałaś się od tamtej
pory na ten moment. Na moment, w którym przyjdzie ci zobaczyć tak
nowego, a jednocześnie dobrze ci znanego tancerza, który miał na
imię:
- Horst – przedstawił
się krótko, z wyraźnym niemieckim akcentem.
Zmienił się, tak jak i
ty uległaś swego rodzaju metamorfozie od waszej ostatniej wspólnej
chwili. Tylko patrzył na ciebie w ten samym sposób, którego nie
umiałaś zapomnieć. Tymi samymi, przenikliwymi oczami, czyż nie?
Patrzył, bez choćby cienia zdziwienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz