5.10.2013

09. Powtórzenia.

Ciężar minionego tygodnia przyrównać mogłabyś chyba tylko do czasu, który spędzałaś w domu, na rodzinnych przyjęciach, gdzie musiałaś grzecznie uśmiechać się do tych wszystkich pań zaaferowanych charytatywnymi działaniami i pierzchać przed lepkimi rękami ich mężów, niestroniących od cygar i drogiego alkoholu. Bardzo wyraźnie pamiętałaś jak twoja matka przeżywała każde z nich, jak godzinami szykowała się, a kiedy wychodziła do gości, całą sobą wyobrażała tę świeżość, której zazdrościła jej każda kobieta w salonie. I nie interesowało nikogo to, czym twoja matka okupiła tego typu wrażenie danego popołudnia. W tamtych chwilach byłaś pewna, że tylko ty słyszysz dźwięki dobiegające z jasnej łazienki, że tylko ty zdajesz sobie sprawę z tego, że stres okupiony został wyzbyciem się śniadania, zajedzony tamtymi słodkimi ciastkami, których szczerze nie znosiłaś do tej pory, chyba właśnie przez wzgląd na to skojarzenie.
Ten tydzień był ciężki. Przez każde dodatkowe spotkanie z Dorianem, który cię nie oszczędzał. Przez każdy dodatkowy siniak, każde ostre zdanie, każde okazanie zniecierpliwienia. Ten tydzień był również ciężki dlatego, że – banalnie mówiąc – po ostatnim wyjściu trenera z sali, coś wisiało w powietrzu i chyba każde z was przygotowywało się na to, że od słów mężczyzna wreszcie przejdzie do czynów. A już wasza dwójka musiała być gotowa na absolutnie wszystko. Zresztą, jak do tej pory, bycie częścią zespołu i tak bardziej przypominało wakacje (może i w kolonii karnej, ale jednak). Nie występowaliście, nie konkurowaliście. Ciągłe ćwiczenia, praktyki, treningi. Ponoć nie byliście gotowi. Nie protestowałaś, aż za dobrze zdawałaś sobie sprawę z tego, że jakikolwiek duet z Dorianem będzie przegraną sprawą, jeśli tylko oceni was fachowe oko. Nie tego się spodziewałaś, kiedy wreszcie przełamałaś się i zajęłaś zawodowo tańcem, czyż nie? Wiele cię ta decyzja kosztowała i mowa tu nie tylko o podróżach, reorganizacji całego życia, ale przede wszystkim o stracie rodziny, która teraz miała cię już absolutnie dość. I jeszcze ten kraj... Gdyby to chociaż był rosyjski teatr... Ale ty wybrałaś, ich zdaniem, cokolwiek irracjonalnie. Choć sama chyba bardzo dobrze wiedziałaś, czym się kierujesz, wybierając właśnie Warszawę.
Minął więc tydzień, w trakcie którego mijałaś się z Jerzym porankami w kuchni, wieczorami czasem nawet nie życząc sobie dobrej nocy. Jednak żadnego z poranków nie znajdywałaś w kuchennym zlewie kubków, które nagromadzały się, kiedy po powrocie do domu wypijałaś herbatę za herbatą. A piłaś ją tak, jakbyś szukała jakiegoś bardzo konkretnego smaku, ale z każdym kolejnym kubkiem wrażenie było coraz mniej zadowalające. Nawet jeśli napar zdawał się wyjątkowo aromatyczny, to nie był tym, o czym zdawał się tylko pamiętać twój umysł, jednocześnie mocno skrywający specyfikę receptury, która wreszcie pozwoliłaby ci odetchnąć przy jednej, małej filiżance. Malinowe torebki, liściaste mieszanki, owocowe susze... Zielona gorycz, czarna intensywność, energia zamknięta w czerwieni... To wszystko rodziło tylko zniecierpliwienie.

*

Obudziłaś się tuż przed dźwiękiem budzika. Sięgnęłaś po telefon, by wyciszyć go zanim tak brutalnie wedrze się w poranek. I zaatakują go rozzłoszczone koty. Przeciągnęłaś się leniwie, jeszcze przez chwilę przebywając w tej błogiej nieświadomości, która nie umiała wskazać ani dnia tygodnia, ani zadań do wykonania na dziś. To ten moment, który chciałoby się przedłużać w nieskończoność. Niezależnie od tego czy leżało się pod kołdrą samemu, z kotami czy ludzkim źródłem ciepła. Zresztą, ten ostatni stan musiał chyba wprowadzać w tego typu chwilę zupełnie nową jakość.
W chwili, w której twoje bose stopy dotknęły puszystego dywanu, w twojej głowie układał się już ten jasno sprecyzowany grafik czynności do wykonania. Wszystko w odpowiedniej kolejności, niezachwianej ilości, z tą samą prędkością i dokładnością. Szczotka we włosach, rozczesująca każde pojedyncze pasmo. I twój czujny wzrok obserwujący lustro tak, jakbyś nie patrzyła na swoje odbicie tylko na kogoś, kto w każdej chwili może cię zaskoczyć. Spięłaś wysoko włosy, gubiąc gdzieś po drodze lekką koszulkę, w której miałaś zwyczaj spać. Wystarczyło przecież, że czasem kołdra próbuje cię skrępować. Zanim weszłaś pod prysznic, zdążyłaś usłyszeć krzątanie po kuchni. Zaspany Jerzy przypominał czasem niedźwiedzia, któremu ktoś podał zdecydowanie za dużą dawkę uspokajającego środka, jednak na granicy z utratą przytomności.
Nie wiem jak to się dzieje, że za każdym razem od razu pchasz się pod ten zimny strumień, zapominając, że przecież trzeba chwili, aby nie przeżyć tego szoku. Zresztą, miałaś na to ledwie kilka minut, nigdy więcej. Żadnego dosypiania w cieple parującej wody, żadnego „jeszcze chwilkę” w świecie snów. Plan był prosty: szafa i ten czarny, gruby sweter, który odsłaniał ci ramię. Nie lubiłaś kiedy było ci za ciepło, co dla wielu osób w trakcie tego deszczowego i zdecydowanie chłodnego listopada, pewnie brzmiało kuriozalne. Czarne spodnie. Równie ciemne, „męskie” jazzówki. Żadnego makijażu, co, Sofio? Mogłabyś dzięki niemu wyglądać na zbyt pogodną, czyż nie?
Kiedy weszłaś do kuchni, nie zastałaś w niej Jerzego, ale na stole parował kubek z zieloną herbatą i cytryną. I jakaś, nieco nieudolna, kanapka, w pośpiechu wsunięta do papierowej torebki. I czekolada? To było zdecydowanie w jego stylu, szczególnie po tym jak przez ostatni tydzień sprzątał po tobie twoje martwe myśli w postaci porzuconej zastawy stołowej. Jeszcze nie pora na uśmiech, jeszcze chwilę musisz wytrzymać... Miałaś to wrażenie, że dziś już w końcu odetchniesz. Niezależnie od tego, ile razy na próbie upadniesz, jak bardzo zirytujecie trenera, co powie i jak spojrzy Dorian. Już więcej przecież nie mogłaś w sobie zmieścić. Lęków, obaw, poirytowań, smutków, żali...

Powtórzyłaś po raz kolejny podróż metrem, będąc jedną z wielu spieszących się na ruchomych stronach. Potrącaną i potrącającą. Z niewygodną torbą, ciasno zawiniętym, ciemnozielonym szalikiem, spiętymi włosami, których kilka pasemek oczywiście musiało żyć własnym życiem – poza klamrą i wsuwkami. Znów musiałaś nieco zwolnić tempa, kiedy pchnęłaś ciężkie drzwi prowadzące do studia, dla ciebie za ciężkie. Kiwnęłaś głową na powitanie kobiecie, która zdawała się tu być zawsze, zawsze też akurat przecierając hol mokrym mopem, co przy tej pogodzie jawiło się jako syzyfowa praca.
Nie było też powodu, dla którego twoja szafka w szatni miałaby przestać „należeć” do ciebie. Razem z innymi tancerkami przebierałaś się więc, teraz jeszcze w milczeniu. Z rana przecież nikomu nie chciało się plotkować. Dłonie skupione były na ciasnym upinaniu włosów. Wzrok na kontrolnym zerkaniu na duży, okrągły zegar, który miał za zadanie nie pozwolić się spóźnić żadnej z was.
Nie czekałaś też z rozgrzewką. Wszyscy nauczyliście się już, że trener powinien zastać was przy pracy, ale jednocześnie wyczulonych na jego wejście. A te lubił okraszać odpowiednią dawką dramatyzmu, witając się z wami już od progu. Głośno, teatralnie.
I wszystko do tej pory działo się tak, jak zwykle. Idealny rytm powtórzeń ciągu czynności budujących dzień. Kiedy jednak rozciągałaś się przy barre, a zza uchylonych drzwi dosłyszałaś ten pełen dziwnej maniery angielski akcent trenera, było w tym coś innego. Chociażby dlatego, że prowadził ożywioną konwersację (czy też raczej monologizował w czyimś kierunku). I nie była to pora na telefony. Ten włączał przecież dopiero na kwadrans przed zakończeniem zajęć, często nawet nie mając go przy sobie, o czym lubił wam przypominać, tragizując na temat tego, że poświęca dla was swoje życie towarzyskie. I te niemieckie wtrącenia, kiedy pozował na poliglotę...
Nikt z zespołu nie spodziewał się raczej żadnego gościa. Nikt o niczym nie słyszał, wszyscy raczej zdawali się robić wrażenie skupionych na rozgrzewce. Co prawda, raz czy dwa zdarzyło się, że trener przyprowadził kogoś ze sobą, nie było to jednak żadne wielkie wydarzenie, a jednak zawsze zapowiadane.
Odsunęłaś od siebie tę myśl, powracając do rozgrzewki. Schyliłaś się, obejmując palcami kostki... A kiedy wyprostowałaś się nieco zbyt gwałtownie, pierwsze co miałaś w zamiarze zrobić, to rozprawienie się z tym niesfornym pasmem, które znów wymknęło się wsuwce. Ta ostatnia wylądowała więc między twoimi wargami, w momencie w którym trener przekroczył próg sali. I owszem, nie był sam. Młody mężczyzna, który mu towarzyszył, nie był wiele wyższy od ciebie. Szczupły, ale nie wychudzony. Miał jedną z tych nieco dziwacznych fryzur, która spowodowała, że twoja lewa brew uniosła się wymownie. I wcale nie dlatego, że pierwszy raz coś takiego widziałaś... Nie, ty po prostu pamiętałaś tego mężczyznę, kiedy robił jeszcze wrażenie bardziej chłopca o ciemnych, gładkich włosach, o których ułożenie dbał szczególnie mocno, gdy pogoda była tak deszczowa jak dziś. A teraz sama nie wiedziałaś, czy bardziej powinien cię dziwić ten artystyczny nieład, czy ta lekka opalenizna...
Nie było w tobie jednak ani odrobiny zaskoczenia, kiedy trener przedstawiał go jako swojego asystenta, dość ogólnikowo wspominając skąd mężczyzna pochodzi, gdzie zdobył wykształcenie. Nie było go, bo przecież widziałaś go już wtedy, w metrze. I jakkolwiek głupio to nie zabrzmi, sama o tym nie wiedząc, przygotowywałaś się od tamtej pory na ten moment. Na moment, w którym przyjdzie ci zobaczyć tak nowego, a jednocześnie dobrze ci znanego tancerza, który miał na imię:
- Horst – przedstawił się krótko, z wyraźnym niemieckim akcentem.
Zmienił się, tak jak i ty uległaś swego rodzaju metamorfozie od waszej ostatniej wspólnej chwili. Tylko patrzył na ciebie w ten samym sposób, którego nie umiałaś zapomnieć. Tymi samymi, przenikliwymi oczami, czyż nie? Patrzył, bez choćby cienia zdziwienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz