14.07.2015

19. Zaszłości.

Odetchnął głęboko, ocierając pot z czoła. Kilka kosmyków włosów zlepiło się, będąc jednym z dowodów na wysiłek, którego doświadczał od kilku godzin. Na dłoniach, które na co dzień miały styczność z o wiele delikatniejszymi przedmiotami, pojawiły się odciski. Ból w kręgosłupie był znośny tylko dlatego, że podołał wszystkiemu, czego się dziś podjął. Jeszcze tylko wtaszczyć z powrotem duży, drewniany stół, przy którym zbierała się rodzina i...
- Zostaw to już, Jerzyku – kobieta stanęła w drzwiach; w dłoniach trzymała talerz z grubym kawałkiem chleba posmarowanym masłem i kubek kompotu jabłkowego. - Zjedz coś, odpocznij... - poprosiła, patrząc na swojego najstarszego syna z tą tradycyjną mieszanką niepokoju i miłości.
Jadwiga Nawrocka już dawno temu obiecała sobie, że nie będzie się wtrącać w życie syna, nawet jeśli ta wielka i zimna Warszawa tak bardzo ją przerażała. I choć nie spędziła całego życia na wsi, skończyła przecież studia, z Jerzym „u spódnicy”, to o wiele lepiej czuła się wśród pól i zwierząt. Wiedziała jak z nimi obcować, wiedziała czego unikać aby nie zostać zranioną. Z ludźmi było inaczej. Jadwiga dobrze pamiętała ojca swojego pierworodnego syna, który widział go może dwa razy w życiu, po czym wyemigrował z kraju. Przez pierwsze lata przesyłał nawet jakieś pieniądze, drobne prezenty... Ale potem widocznie przyszło inne życie.
Postawiła posiłek na stole, podchodząc do syna, który był od niej znacznie wyższy. Wokół jej oczu wyraźnie rysowały się zmarszczki, choć zdecydowanie nie była kobietą starą. Miała w sobie dużo siły, jeszcze mnóstwo do zrobienia. Szczególnie, że jej najmłodsza latorośl skończyła niedawno sześć lat.
Mężczyzna usiadł przy stole, sięgnął po kubek. Wyszczerbiony, z nadtłuczonym uchem, w niebieskie grochy. Pamiętał go jeszcze z czasów, gdy poranki nosiły ślad terroru ciepłym mlekiem, które koniecznie należało wypić przed wyjściem z domu.
Pierwszy łyk charakteryzował się jedynie chłodem, mile spływającym w przełyku. Drugi niósł już z sobą smak – lekko cierpki smak jabłek zrywanych całymi dniami ostatniej jesieni. Kiedy przychodziła na nie pora, w domu na stole, blatach, półkach piętrzyły się słoiki z domowym musem, jabłeczniki i szarlotki, kompoty... To była ta pora, gdy ryż z jabłkami był dobry zarówno jako śniadanie jak i deser.
Powoli przeżuwał chleb. Żadne z nich od kilku minut nie wypowiedziało ani słowa. Byli w tym do siebie niezwykle podobni i gdyby nie fakt, że co jakiś czas przez kuchnię przebiegały dziewczęce postacie, statyczność tu panująca byłaby wręcz senna.
Jerzy miał cztery młodsze przyrodnie siostry, które niezwykle mocno wdały się w swego ojca. Rozgadane, roześmiane, momentami wręcz rubaszne. Bezpośrednie i pyskate. Dźwięków w tym domu było dość, on mógł milczeć bez wyrzutów sumienia.
Gdy tylko zjadł, zaraz wstał by umyć naczynia. Aż za dobrze wiedział, że wystarczy chwila nieuwagi, by matka chciała przejąć choćby najdrobniejszy obowiązek.
- Dziękuję, mamo – powiedział, całując kobietę w czubek głowy.


Drzwi skrzypnęły irytująco, kiedy Dorota późnym wieczorem wróciła do domu. Biegiem na ostatni pekaes, trzy kilometry spaceru z przystanku. Zaraz za drzwiami opuściła ostrożnie na podłogę plecak, kierując się od razu do łazienki. Przemyła twarz, nie zwracając uwagi na smugi tuszu do rzęs, po czym mechanicznie nastawiła wodę na herbatę, a z lodówki wyciągnęła zimny obiad. Nie kłopotała się odgrzewaniem, w biegu połykała kolejne kęsy.
- Hej – męski głos przerwał późnowieczorną ciszę.
- ...ema – wymamrotała z pełnymi ustami w kierunku jedynego brata.
Jerzy oparł się o kuchenną szafkę, krzyżując ręce. Przyglądał się swojej siostrze, której nie widział od niemal roku. Jeśli już bywał w domu, za każdym razem zderzał się z tą samą wersją – Dorota albo biegła do pracy, albo w niej właśnie była. Jeszcze bardziej lakoniczna niż on, nie wtajemniczała nikogo w to, jak spędza weekendy. Milcząco dorzucała się co miesiąc do domowego budżetu, od czasu do czasu ogarnęła generalne sprzątanie. Na ogół jednak albo jej nie było, albo spała u siebie niemal zawsze ze słuchawkami na uszach.
- Dajecie radę? - mężczyzna ściągnął lekko brwi, przypatrując się szczupłej sylwetce.
- Mhm – konwersacja nie wspinała się na szczyty elokwencji. - Pokroją Ryśkę, ale to pewnie wiesz – przełknęła kolejnego ziemniaka.
Zmyła z talerza resztki jedzenia, nie spoglądając na brata. Zawsze kiedy poruszała temat Marii, malała o dobre trzy centymetry, garbiąc się nad aktualnie wykonywaną czynnością.
Nachmurzył się jeszcze bardziej, odsunął od szafki jakby miał w zamiarze wykonanie czegoś konkretnego. Zawiesił się jednak w połowie kroku, rozejrzał niepewnie, wcisnął dłonie w kieszenie spodni.
- Mógłbyś wpaść do domu na lipiec – zasugerowała na wydechu. - I sierpień pewnie też. Przyda się dodatkowa para rąk, gdy Ryśka wyląduje na oddziale. Mama pewnie będzie u niej non stop – każde kolejne słowo wypowiadała ciszej, jakby jej struny głosowe były ledwie działającą baterią.
Przerażał ją fakt, że miałaby zostać tu sama z Agą i Aśką. I jasne, że by się do tego nie przyznała, ale przecież zawsze gdy jej strefa komfortu miała zostać naruszona, zaczynała uciekać wzrokiem, zbyt często przeczesywać palcami krótkie włosy. Naciągała też wtedy rękawy swetra, przez co połowa jej ubrań wyglądała tak, jakby kompletnie nie zależało jej na robieniu schludnego wrażenia.
A on wiedział, że to swego rodzaju prośba. Że już w bardziej oczywisty sposób nie zwróci się do niego o pomoc. Zresztą, nie musiała. Jerzy aż za mocno czuł obowiązek roztaczania opieki nad mamą i siostrami. Były takie wieczory, gdy oddychał z ulgą, że przeniósł się do Warszawy, gdy cieszył się własnym życiem. Ale zaraz po nich następowały takie poranki, gdy krztusił się wyrzutami sumienia, budził tak zmęczony nocnymi wątpliwościami, jakby właśnie przebiegł maraton.
- ...branoc – mruknęła, kierując się w stronę schodów prowadzących na poddasze.

*

W mieszkaniu było nienaturalnie cicho bez Jerzego. Bez tego obijania się o sprzęty, zbyt głośnego wrzucania łyżeczki do zlewu, robienia prania o drugiej nad ranem. Odzwyczaiła się już od samotnego mieszkania i choć nigdy nie byli przesadnie wylewni, to brakowało jej wymiany choćby tych krótkich kilku zdań dziennie. I jego nieocenionych rad, które na pierwszy (a nawet i pewnie na trzeci) rzut oka wcale jak rady nie brzmiały.
Paradoksalnie jednak to właśnie pod nieobecność przyjaciela podjęła jedną z ważniejszych decyzji. Rezygnacja z dalszego tańca nie była czymś nowym, już przecież kiedyś zdarzyło się, że musiała zmienić plany. Tym razem czuła się inaczej, bo decyzję podjęła przecież samodzielnie. I nie, nie było łatwo. Po ewaluacji i całkiem przyzwoitym wyniku mogłaby kontynuować codzienne treningi. Nie mogła jednak ukrywać przed sobą tego, że kiedy dołączyli do nich Aleksi i Antonia, odetchnęła z ulgą. Z ulgą, ponieważ napięcie, które towarzyszyło każdemu występowi z Dorianem, ustąpiło. Trener miał naprawdę dobrą alternatywę. Materiał do roszad w składzie, które przynosiły niezłe efekty. A ona dobrze wiedziała, że gdyby rzeczywiście swoją przyszłość chciała wiązać z tańcem, to musiałaby odczuć przynajmniej dyskomfort. W końcu była chorobliwą perfekcjonistką. Jeśli coś zostało zrobione jedynie przyzwoicie, nigdy się tak naprawdę nie liczyło. Co prawda, przy Jerzym nieco zwolniła tempa i być może też dzięki niemu (mimo nieobecności) wreszcie napisała rezygnację i zdobyła się na odważną rozmowę z Wiktorem. Nie był zadowolony. Oczywiście. Nie był też jednak do końca zaskoczony. Kiedy pierwszy raz spotkał tę rudą tancerkę, wiedział że to dziewczyna, która dopiero uczy się samodzielnego podejmowania decyzji, odpowiedzialności za siebie. Nie w ten klasycznie rozumiany sposób. Umiała o siebie zadbać, żyła na własną rękę już od dłuższego czasu. Jednak w kwestiach dotyczących samorealizacji ledwie raczkowała. Nawet jeśli miała wrażenie, że podejmuje decyzję sama, nadal w życiu kierowała się wpływem innych osób. Czasem na przekór. Czasem by coś udowodnić. Na ogół sobie, ale czy to w końcu nie zmęczy człowieka? Ileż można stawiać się w sytuacji ciągłego sprawdzianu? Być dla siebie najsurowszym nauczycielem.
Nie rezygnowała z tańca zupełnie. Towarzyszył jej przecież niczym bliźniacze rodzeństwo. Kształtował dzieciństwo, był powodem rozterek, niedoścignionym marzeniem, pomostem między nią a pierwszą miłością, którą spotkała właśnie na sali treningowej. Poza tym, nadal był środkiem utrzymania. Nie rzucała całego życia, grupy dzieci, którym starała się stworzyć warunki nieco bardziej przyjazne niż sama zapamiętała z własnych lekcji. Nadal wiedziała, że jest dobra w tym, co robi. Nie szukała też rewolucji. Była to zbyt przerażająca opcja, która czasem budziła ją jednym z tych dziwacznych koszmarów. I nawet mruczenie Artemidy nie było jej wtedy w stanie uspokoić.
Kiedy tańczyła, nadal czuła się z sobą naprawdę dobrze. Nie umiała jednak czerpać tej satysfakcji z bycia poddaną ciągłym spojrzeniom. Wielu powiedziałoby, że jest słaba. Nieodporna. Ale czy rzeczywiście jest coś złego w tym, że szuka się komfortu w codziennym życiu? Tego poczucia spełnienia zbudowanego także na bezpieczeństwie? Być może rzeczywiście była zbyt krucha. Nie umiała zresztą przyznać się do tego głośno. Nauczono ją, że to wada, której należy się wstydzić. I być może dlatego, czasem wieczorami obsesyjnie liczyła ilość ruchów szczotki do włosów. Tak bardzo chciała się tego wyzbyć. Szczególnie mając w pamięci to jedno popołudnie, gdy dostała list, który w jakiś sposób przyczynił się do kolejnych zmian. Tamtego wieczora, kiedy musiała pogodzić się z kolejnym i już definitywnym odejściem Horsta, stłukła filiżankę. Brzmi banalnie? Nie kiedy wiesz, ile ta filiżanka dla niej znaczyła. Nie była przecież w stanie zmrużyć oka, jeśli wcześniej nie trzymała jej w dłoniach. Nie przetarła dokładnie kruchej powierzchni. Nie odstawiła jej z największą delikatnością na toaletkę. A tamtego dnia po prostu ją stłukła. Na wewnętrznej stronie dłoni została nawet niewielka, cienka blizna.
Koty kręciły się pod jej nogami, gdy pochylała się nad tekturowym pudełkiem w kwiatowy wzór, składając do niego przedmioty, których na razie nie miała używać. Jedną z par baletek, niewielką misternie zdobioną puderniczkę, zawsze leżącą w szafce w szatni. Zasuszoną główkę lilii skrytą w pudełeczku o przezroczystych ściankach. Notes z zapisanymi datami występów, ewaluacji, dodatkowych prób; z notatkami o błędach do skorygowania, rzeczach do ulepszenia, celach, które miały doprowadzić ją do osiągnięcia dojrzałości. Mogłaby to wszystko wyrzucić, ale czy rzeczywiście byłoby to dobre posunięcie? Miała wrażenie, że taki akt naznaczony byłby niezwykle silną desperacją. Natomiast możliwość koegzystencji z pamiątkami, dawała jej swego rodzaju poczucie siły.
Kiedy skończyła, wsunęła pudełko na najwyższą półkę w szafie. Przesunęła palcami po materiale ubrań, wiszących w idealnym porządku. Czarne tkaniny o różnych fakturach. Tak długo była ich zakładniczką. Przechodząc przez dziwaczny rodzaj żałoby, a przecież nikt nie umarł. Czuła to i wiedziała, aż za dobrze. Chciała uniknąć spektakularnych zmian. Szokowania ludzi, którym wydawało się, że ją znają. To miał być moment dla niej, czas na zbudowanie silnych podstaw. Przyciąganie uwagi nagłymi zmianami spowodowałoby jedynie, że stałaby się centrum ludzkich reakcji. Chciała nauczyć się słuchać siebie, a do tego potrzebowała ciszy niezakłóconej roszczeniami innych.
Wysunęła jedno z materiałowych pudeł, w których trzymała część dawnych ubrań. Powoli przekładała warstwy, nie szukała. Po kilku minutach powoli ściągnęła z siebie czarną bluzkę, by zastąpić ją nieco za dużą, zieloną tkaniną. Pozwoliła jej opaść tak, by odsłaniała ramię. Popatrzyła na swoje odbicie. Szczupła, blada dziewczyna. Długi, luźno spleciony rudy warkocz. Pozornie bez zmian.
Ciche popołudnie. Dwa ocierające się o nogi koty. I dzwonek do drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz