Odetchnął głęboko,
ocierając pot z czoła. Kilka kosmyków włosów zlepiło się,
będąc jednym z dowodów na wysiłek, którego doświadczał od
kilku godzin. Na dłoniach, które na co dzień miały styczność z
o wiele delikatniejszymi przedmiotami, pojawiły się odciski. Ból w
kręgosłupie był znośny tylko dlatego, że podołał wszystkiemu,
czego się dziś podjął. Jeszcze tylko wtaszczyć z powrotem duży,
drewniany stół, przy którym zbierała się rodzina i...
- Zostaw to już, Jerzyku
– kobieta stanęła w drzwiach; w dłoniach trzymała talerz z
grubym kawałkiem chleba posmarowanym masłem i kubek kompotu
jabłkowego. - Zjedz coś, odpocznij... - poprosiła, patrząc na
swojego najstarszego syna z tą tradycyjną mieszanką niepokoju i
miłości.
Jadwiga Nawrocka już
dawno temu obiecała sobie, że nie będzie się wtrącać w życie
syna, nawet jeśli ta wielka i zimna Warszawa tak bardzo ją
przerażała. I choć nie spędziła całego życia na wsi, skończyła
przecież studia, z Jerzym „u spódnicy”, to o wiele lepiej czuła
się wśród pól i zwierząt. Wiedziała jak z nimi obcować,
wiedziała czego unikać aby nie zostać zranioną. Z ludźmi było
inaczej. Jadwiga dobrze pamiętała ojca swojego pierworodnego syna,
który widział go może dwa razy w życiu, po czym wyemigrował z
kraju. Przez pierwsze lata przesyłał nawet jakieś pieniądze,
drobne prezenty... Ale potem widocznie przyszło inne życie.
Postawiła posiłek na
stole, podchodząc do syna, który był od niej znacznie wyższy.
Wokół jej oczu wyraźnie rysowały się zmarszczki, choć
zdecydowanie nie była kobietą starą. Miała w sobie dużo siły,
jeszcze mnóstwo do zrobienia. Szczególnie, że jej najmłodsza
latorośl skończyła niedawno sześć lat.
Mężczyzna usiadł przy
stole, sięgnął po kubek. Wyszczerbiony, z nadtłuczonym uchem, w
niebieskie grochy. Pamiętał go jeszcze z czasów, gdy poranki
nosiły ślad terroru ciepłym mlekiem, które koniecznie należało
wypić przed wyjściem z domu.
Pierwszy łyk
charakteryzował się jedynie chłodem, mile spływającym w
przełyku. Drugi niósł już z sobą smak – lekko cierpki smak
jabłek zrywanych całymi dniami ostatniej jesieni. Kiedy
przychodziła na nie pora, w domu na stole, blatach, półkach
piętrzyły się słoiki z domowym musem, jabłeczniki i szarlotki,
kompoty... To była ta pora, gdy ryż z jabłkami był dobry zarówno
jako śniadanie jak i deser.
Powoli przeżuwał chleb.
Żadne z nich od kilku minut nie wypowiedziało ani słowa. Byli w
tym do siebie niezwykle podobni i gdyby nie fakt, że co jakiś czas
przez kuchnię przebiegały dziewczęce postacie, statyczność tu
panująca byłaby wręcz senna.
Jerzy miał cztery
młodsze przyrodnie siostry, które niezwykle mocno wdały się w swego ojca.
Rozgadane, roześmiane, momentami wręcz rubaszne. Bezpośrednie i
pyskate. Dźwięków w tym domu było dość, on mógł milczeć bez
wyrzutów sumienia.
Gdy tylko zjadł, zaraz
wstał by umyć naczynia. Aż za dobrze wiedział, że wystarczy
chwila nieuwagi, by matka chciała przejąć choćby najdrobniejszy
obowiązek.
- Dziękuję, mamo –
powiedział, całując kobietę w czubek głowy.
Drzwi skrzypnęły
irytująco, kiedy Dorota późnym wieczorem wróciła do domu.
Biegiem na ostatni pekaes, trzy kilometry spaceru z przystanku. Zaraz
za drzwiami opuściła ostrożnie na podłogę plecak, kierując się
od razu do łazienki. Przemyła twarz, nie zwracając uwagi na smugi
tuszu do rzęs, po czym mechanicznie nastawiła wodę na herbatę, a
z lodówki wyciągnęła zimny obiad. Nie kłopotała się
odgrzewaniem, w biegu połykała kolejne kęsy.
- Hej – męski głos
przerwał późnowieczorną ciszę.
- ...ema – wymamrotała
z pełnymi ustami w kierunku jedynego brata.
Jerzy oparł się o
kuchenną szafkę, krzyżując ręce. Przyglądał się swojej
siostrze, której nie widział od niemal roku. Jeśli już bywał w
domu, za każdym razem zderzał się z tą samą wersją – Dorota
albo biegła do pracy, albo w niej właśnie była. Jeszcze bardziej
lakoniczna niż on, nie wtajemniczała nikogo w to, jak spędza
weekendy. Milcząco dorzucała się co miesiąc do domowego budżetu,
od czasu do czasu ogarnęła generalne sprzątanie. Na ogół jednak
albo jej nie było, albo spała u siebie niemal zawsze ze słuchawkami
na uszach.
- Dajecie radę? -
mężczyzna ściągnął lekko brwi, przypatrując się szczupłej
sylwetce.
- Mhm – konwersacja nie
wspinała się na szczyty elokwencji. - Pokroją Ryśkę, ale to
pewnie wiesz – przełknęła kolejnego ziemniaka.
Zmyła z talerza resztki
jedzenia, nie spoglądając na brata. Zawsze kiedy poruszała temat
Marii, malała o dobre trzy centymetry, garbiąc się nad aktualnie
wykonywaną czynnością.
Nachmurzył się jeszcze
bardziej, odsunął od szafki jakby miał w zamiarze wykonanie czegoś
konkretnego. Zawiesił się jednak w połowie kroku, rozejrzał
niepewnie, wcisnął dłonie w kieszenie spodni.
- Mógłbyś wpaść do
domu na lipiec – zasugerowała na wydechu. - I sierpień pewnie
też. Przyda się dodatkowa para rąk, gdy Ryśka wyląduje na
oddziale. Mama pewnie będzie u niej non stop – każde kolejne
słowo wypowiadała ciszej, jakby jej struny głosowe były ledwie
działającą baterią.
Przerażał ją fakt, że
miałaby zostać tu sama z Agą i Aśką. I jasne, że by się do
tego nie przyznała, ale przecież zawsze gdy jej strefa komfortu
miała zostać naruszona, zaczynała uciekać wzrokiem, zbyt często
przeczesywać palcami krótkie włosy. Naciągała też wtedy rękawy
swetra, przez co połowa jej ubrań wyglądała tak, jakby kompletnie
nie zależało jej na robieniu schludnego wrażenia.
A on wiedział, że to
swego rodzaju prośba. Że już w bardziej oczywisty sposób nie
zwróci się do niego o pomoc. Zresztą, nie musiała. Jerzy aż za
mocno czuł obowiązek roztaczania opieki nad mamą i siostrami. Były
takie wieczory, gdy oddychał z ulgą, że przeniósł się do
Warszawy, gdy cieszył się własnym życiem. Ale zaraz po nich
następowały takie poranki, gdy krztusił się wyrzutami sumienia,
budził tak zmęczony nocnymi wątpliwościami, jakby właśnie
przebiegł maraton.
- ...branoc – mruknęła,
kierując się w stronę schodów prowadzących na poddasze.
*
W mieszkaniu było
nienaturalnie cicho bez Jerzego. Bez tego obijania się o sprzęty,
zbyt głośnego wrzucania łyżeczki do zlewu, robienia prania o
drugiej nad ranem. Odzwyczaiła się już od samotnego mieszkania i
choć nigdy nie byli przesadnie wylewni, to brakowało jej wymiany
choćby tych krótkich kilku zdań dziennie. I jego nieocenionych
rad, które na pierwszy (a nawet i pewnie na trzeci) rzut oka wcale
jak rady nie brzmiały.
Paradoksalnie jednak to
właśnie pod nieobecność przyjaciela podjęła jedną z
ważniejszych decyzji. Rezygnacja z dalszego tańca nie była czymś
nowym, już przecież kiedyś zdarzyło się, że musiała zmienić
plany. Tym razem czuła się inaczej, bo decyzję podjęła przecież
samodzielnie. I nie, nie było łatwo. Po ewaluacji i całkiem
przyzwoitym wyniku mogłaby kontynuować codzienne treningi. Nie
mogła jednak ukrywać przed sobą tego, że kiedy dołączyli do
nich Aleksi i Antonia, odetchnęła z ulgą. Z ulgą, ponieważ
napięcie, które towarzyszyło każdemu występowi z Dorianem,
ustąpiło. Trener miał naprawdę dobrą alternatywę. Materiał do
roszad w składzie, które przynosiły niezłe efekty. A ona dobrze
wiedziała, że gdyby rzeczywiście swoją przyszłość chciała
wiązać z tańcem, to musiałaby odczuć przynajmniej dyskomfort. W
końcu była chorobliwą perfekcjonistką. Jeśli coś zostało
zrobione jedynie przyzwoicie, nigdy się tak naprawdę nie liczyło.
Co prawda, przy Jerzym nieco zwolniła tempa i być może też dzięki
niemu (mimo nieobecności) wreszcie napisała rezygnację i zdobyła
się na odważną rozmowę z Wiktorem. Nie był zadowolony.
Oczywiście. Nie był też jednak do końca zaskoczony. Kiedy
pierwszy raz spotkał tę rudą tancerkę, wiedział że to
dziewczyna, która dopiero uczy się samodzielnego podejmowania
decyzji, odpowiedzialności za siebie. Nie w ten klasycznie rozumiany
sposób. Umiała o siebie zadbać, żyła na własną rękę już od
dłuższego czasu. Jednak w kwestiach dotyczących samorealizacji
ledwie raczkowała. Nawet jeśli miała wrażenie, że podejmuje
decyzję sama, nadal w życiu kierowała się wpływem innych osób.
Czasem na przekór. Czasem by coś udowodnić. Na ogół sobie, ale
czy to w końcu nie zmęczy człowieka? Ileż można stawiać się w
sytuacji ciągłego sprawdzianu? Być dla siebie najsurowszym
nauczycielem.
Nie rezygnowała z tańca zupełnie. Towarzyszył jej przecież niczym bliźniacze rodzeństwo. Kształtował dzieciństwo, był powodem rozterek, niedoścignionym marzeniem, pomostem między nią a pierwszą miłością, którą spotkała właśnie na sali treningowej. Poza tym, nadal był środkiem utrzymania. Nie rzucała całego życia, grupy dzieci, którym starała się stworzyć warunki nieco bardziej przyjazne niż sama zapamiętała z własnych lekcji. Nadal wiedziała, że jest dobra w tym, co robi. Nie szukała też rewolucji. Była to zbyt przerażająca opcja, która czasem budziła ją jednym z tych dziwacznych koszmarów. I nawet mruczenie Artemidy nie było jej wtedy w stanie uspokoić.
Nie rezygnowała z tańca zupełnie. Towarzyszył jej przecież niczym bliźniacze rodzeństwo. Kształtował dzieciństwo, był powodem rozterek, niedoścignionym marzeniem, pomostem między nią a pierwszą miłością, którą spotkała właśnie na sali treningowej. Poza tym, nadal był środkiem utrzymania. Nie rzucała całego życia, grupy dzieci, którym starała się stworzyć warunki nieco bardziej przyjazne niż sama zapamiętała z własnych lekcji. Nadal wiedziała, że jest dobra w tym, co robi. Nie szukała też rewolucji. Była to zbyt przerażająca opcja, która czasem budziła ją jednym z tych dziwacznych koszmarów. I nawet mruczenie Artemidy nie było jej wtedy w stanie uspokoić.
Kiedy tańczyła, nadal
czuła się z sobą naprawdę dobrze. Nie umiała jednak czerpać tej
satysfakcji z bycia poddaną ciągłym spojrzeniom. Wielu
powiedziałoby, że jest słaba. Nieodporna. Ale czy rzeczywiście
jest coś złego w tym, że szuka się komfortu w codziennym życiu?
Tego poczucia spełnienia zbudowanego także na bezpieczeństwie? Być
może rzeczywiście była zbyt krucha. Nie umiała zresztą przyznać
się do tego głośno. Nauczono ją, że to wada, której należy się
wstydzić. I być może dlatego, czasem wieczorami obsesyjnie liczyła
ilość ruchów szczotki do włosów. Tak bardzo chciała się tego
wyzbyć. Szczególnie mając w pamięci to jedno popołudnie, gdy
dostała list, który w jakiś sposób przyczynił się do kolejnych
zmian. Tamtego wieczora, kiedy musiała pogodzić się z kolejnym i
już definitywnym odejściem Horsta, stłukła filiżankę. Brzmi
banalnie? Nie kiedy wiesz, ile ta filiżanka dla niej znaczyła. Nie
była przecież w stanie zmrużyć oka, jeśli wcześniej nie
trzymała jej w dłoniach. Nie przetarła dokładnie kruchej
powierzchni. Nie odstawiła jej z największą delikatnością na
toaletkę. A tamtego dnia po prostu ją stłukła. Na wewnętrznej
stronie dłoni została nawet niewielka, cienka blizna.
Koty kręciły się pod
jej nogami, gdy pochylała się nad tekturowym pudełkiem w kwiatowy
wzór, składając do niego przedmioty, których na razie nie miała
używać. Jedną z par baletek, niewielką misternie zdobioną
puderniczkę, zawsze leżącą w szafce w szatni. Zasuszoną główkę
lilii skrytą w pudełeczku o przezroczystych ściankach. Notes z
zapisanymi datami występów, ewaluacji, dodatkowych prób; z
notatkami o błędach do skorygowania, rzeczach do ulepszenia,
celach, które miały doprowadzić ją do osiągnięcia dojrzałości.
Mogłaby to wszystko wyrzucić, ale czy rzeczywiście byłoby to
dobre posunięcie? Miała wrażenie, że taki akt naznaczony byłby
niezwykle silną desperacją. Natomiast możliwość koegzystencji z
pamiątkami, dawała jej swego rodzaju poczucie siły.
Kiedy skończyła,
wsunęła pudełko na najwyższą półkę w szafie. Przesunęła
palcami po materiale ubrań, wiszących w idealnym porządku. Czarne
tkaniny o różnych fakturach. Tak długo była ich zakładniczką.
Przechodząc przez dziwaczny rodzaj żałoby, a przecież nikt nie
umarł. Czuła to i wiedziała, aż za dobrze. Chciała uniknąć
spektakularnych zmian. Szokowania ludzi, którym wydawało się, że
ją znają. To miał być moment dla niej, czas na zbudowanie silnych
podstaw. Przyciąganie uwagi nagłymi zmianami spowodowałoby
jedynie, że stałaby się centrum ludzkich reakcji. Chciała nauczyć
się słuchać siebie, a do tego potrzebowała ciszy niezakłóconej
roszczeniami innych.
Wysunęła jedno z
materiałowych pudeł, w których trzymała część dawnych ubrań.
Powoli przekładała warstwy, nie szukała. Po kilku minutach powoli
ściągnęła z siebie czarną bluzkę, by zastąpić ją nieco za
dużą, zieloną tkaniną. Pozwoliła jej opaść tak, by odsłaniała
ramię. Popatrzyła na swoje odbicie. Szczupła, blada dziewczyna.
Długi, luźno spleciony rudy warkocz. Pozornie bez zmian.
Ciche popołudnie. Dwa
ocierające się o nogi koty. I dzwonek do drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz