Tygodnie. Mijały kolejne
tygodnie codziennych rytuałów. Wspólnie wypitych litrów mocnej i
gorącej herbaty, rozmów zbudowanych z półsłów. Kocich pomruków
i narzekań na brak poświęcenia uwagi. Morderczych treningów;
niekoniecznie wykańczających fizycznie, bardziej przecież
obciążających psychikę, gdy kolejny wspólny ruch wywołuje
więcej frustracji niż zadowolenia.
Patrzyłaś każdego
ranka jak Jerzy w tej swojej ciszy przebudza się, zmywając kubek,
który każdego wieczora zabierał do siebie. Jeszcze lekko „klejące
się” oczy, włosy raczej w nieładzie, wygnieciony t-shirt z nocy.
Patrzyłaś na to jak powoli jego plecy stają się coraz bardziej
wyprostowane, gdy już nieco bardziej sprawnymi ruchami zabierał się
za przygotowanie szybkiego śniadania, wrzucał coś do zjedzenia w
ciągu dnia (Jerzy przecież nie będzie hipsterzył w jakiś
knajpach w porze obiadu). Ale nie, że stałaś tak jak sierota i po
prostu się na niego gapiłaś. Sama przecież musiałaś się
ogarnąć, ujarzmić długie i kręcone rude włosy, wciągnąć na
siebie jakiś wygodny czarny sweter (ach ta czerń... cały czas
sądzę, że nie jest dla ciebie... wolałam te zwiewne, kwieciste
materie; tamte sukienki, falbanki...). Wypić coś, co rozgrzeje cię
od środka. I przestać myśleć o tym, jak inna osoba wyglądałaby
przy tego typu czynnościach na miejscu Jerzego. I owszem, ta inna
osoba była figurą bardzo konkretną, która ostatnio zbyt często
gościła w Twoich myślach. Czy było w tym coś dziwnego? Nie,
przecież to normalne, że każdy od czasu do czasu przypomina sobie
sylwetkę z przeszłości. Taką postać, która sporo znaczyła, a i
mogłaby znaczyć jeszcze więcej, gdyby tylko przewidziano dla was
więcej wspólnego czasu. Chociaż kto wie?
Otrząsnęłaś się w
ten charakterystyczny dla ciebie sposób; sposób, który jakoś tak
dziwnie upodabniał cię za każdym razem do bezbronnego dziecka,
choć przecież już dawno powinnaś przestać tak się czuć.
Widocznie dorosłość niekoniecznie przychodzi wraz z momentem
ukończenia szkoły, rozpoczęcia pracy, wynajęcia własnego
mieszkania... Czasem chyba się spóźnia, albo czeka na coś
jeszcze, jakieś inne wydarzenie, które okaże się dla twojego
rozwoju ważniejsze, bardziej znaczące.
Zanim wyszłaś z
mieszkania, dotknęłaś ramienia Jerzego, żegnając się z nim bez
użycia słów. Być może po to, aby nie dodał na swoją jednolitą
koszulkę deseniu okruchów gryzionej właśnie bagietki.
Uśmiechnęłaś się pod nosem, wyobrażając sobie właśnie tego
typu scenę, która nadawała temu wysokiemu i poważnemu mężczyźnie
uroku bezradnego dzieciaka, starającego się uchronić przed
minikatastrofą.
Odpowiadały ci te
relacje. Budowane małymi gestami, podtrzymywane krótkimi zdaniami,
kręcące się wokół codziennego życia. I chociaż stanowiliście
niezależne jednostki, to można było mówić o waszych małych
rytuałach. No i nikt nie mógłby ci zarzucić, że odcinasz się od
ludzi, odseparowujesz, zamykasz we własnym świecie... Przecież z
kimś mieszkasz.
*
Rozpadało się. Duże
krople nie były uciążliwe tylko dlatego, że dzień nadal
pozostawał bezwietrzny, a i deszcz raczej jedynie zaznaczał swoją
obecność niż dążył ku zmoczeniu jak największej liczby
przechodniów. Wzdrygnęłaś się jednak, kiedy sporych rozmiarów
kropla jakimś cudem wylądowała na twoim karku. Akurat dziś
musiałaś spiąć włosy, które uchroniłyby cię przed wycieczką
tego nieproszonego gościa wzdłuż twojego kręgosłupa. Rozejrzałaś
się wokół, nadal potrafiłaś zgubić drogę w tym mieście
ciągłych remontów i ślepych uliczek zastawionych krzywo
pozostawionymi znakami z informacją, iż przejścia brak. Jest
dobrze; rozpoznajesz sklepy, bo trudno kierować się gwarem jednej z
głównych ulic. Ktoś niecierpliwie popędza rowerzystę, do tego
jednak nic nie dociera poprzez wielkie, kolorowe słuchawki. Jest
jakiś taki oderwany od rzeczywistości, siedząc na jaskrawozielonym
rowerze i pedałując raczej tak, jak wypadałoby w trakcie
krajoznawczej wycieczki jedną z polnych dróg niż jezdną, którą
albo ktoś się spieszył z pracy do domu, albo z domu do pracy.
Tak, teraz musisz skręcić
tutaj, jeśli tylko chcesz zrobić jakieś szybkie zakupy, zanim znów
wyłączysz się w metrze. O, ten sklep jest idealny, nie wymaga
przecież od ciebie publicznego szlifowana polskiego, który wchodzi
ci do głowy (a przede wszystkim na język) bardzo opornie. Znów
mnóstwo ludzi. Przebywasz między nimi przez większość doby,
dopiero pod puchatym kocem znajdując chwilę wytchnienia, albo też
sadowiąc się w ulubionym fotelu, wtedy jednak niemal pewnie jest
to, że twojej uwagi pożądać będzie któryś z kotów. Łapiesz
koszyk o lekko lepkiej rączce, krzywisz się przy tym nieco. I
skupiasz się teraz maksymalnie na tym, co do owego kosza włożysz.
Jedzenie jest... Stało się czymś specyficznym, czyż nie?
Najlepiej się na nie patrzy. Najlepiej się je kroi – wyjątkowo
starannie, równo, precyzyjnie. Poddaje obróbce termicznej,
dokładnie pilnując czasu. Dodaje aromatycznych przypraw. I już
czujesz się najedzona, czyż nie? A przecież właśnie teraz tym
powinnaś się zająć, skoro talerz znalazł swoje miejsce na stole,
w tle jakieś kwiaty, powierzchnię chronią bladobłękitne
podkładki... W każdym razie, trudno nazwać zakupy mechanicznym
działaniem. Musisz mieć przecież absolutną ochotę na dany
produkt. Inaczej pewnie trafi do żołądka Jerzego, aby nie dokonać
żywota gdzieś w zakamarkach lodówki. Chwytasz w drobną i bladą
dłoń sporych rozmiarów jabłko. Pachnie. Choć przecież dobrze
wiesz, że pewnie przeleżało swoje w chłodni. Nada się, gdy
będziesz je starannie kroić w półksiężyce i układać
symetrycznie na płaskim, czarnym talerzu. Kasza, mleko, zielony
makaron. Długie wstążki, które przez większość czasu trwania
posiłku układasz na talerzu. Potem zjadasz je, gdy są już
praktycznie zimne.
Nie, nigdy przecież nie
miałaś problemów z jedzeniem. Może i jesteś filigranową
tancerką, ale to nie oznacza, że musisz mieć w swoją historię
wpisane zaburzenia odżywiania. Nie, tego byłoby już za wiele jak
na jedną, skomplikowaną i pełną tajemnic Sofię. I tu twoje myśli
znów płyną w tym konkretnym kierunku, który ostatnio tak często
obierasz. Czy z tamtą osobą robienie zwykłych, codziennych zakupów
byłoby jednak jakimś wyzwaniem? Pamiętasz przecież dobrze tamte
wizyty w kawiarniach, kiedy to piłaś swoją ukochaną i porzuconą
kawę z cynamonem, a naprzeciw ciebie stała ta szklanka czystej
wody. Zupełnie nie pasowała swoją krystalicznością do złożoności
tego, co działo się między tobą a tamtym człowiekiem.
Płacisz już nie tak
obcą dla ciebie walutą, myśli zwracając na tor codzienności.
Masz przecież na głowie kolejny burzliwy duet z Dorianem (kolejne
spotkania z parkietem?). Powinnaś przysiąść i ocenić postępy
swoich małych uczennic, powoli zbliża się przecież koniec
półrocza (ten gorący oddech pośpiechu poczujesz pewnie dopiero
wtedy, gdy na ulicach pojawią się pierwsze oznaki zbliżających
się świąt; a przecież dobrze wiesz, że z roku na rok dzieje się
to coraz szybciej). Rachunki... To zawsze coś, o czym trzeba myśleć,
choć raczej nie w kategorii twoich własnych problemów finansowych,
a pewnie tego, że znów dwa dni po ich uregulowaniu Jerzy będzie
miał nietęgą minę. Zamówisz wtedy pizzę. Byle bez krewetek.
Kiedy wychodzisz ze
sklepu, okazuje się, że tym razem jednak rozpadało się na dobre.
Uśmiechnięta pani pogodynka, prezentująca garsonkę wyglądającą
na wybitnie niewygodną, miała więc rację. Przyspieszasz kroku,
kierując się w stronę zejścia do metra. Na szczęście stąd to
zaledwie kilka kroków, nie zmokniesz więc, co uchroni cię przed
bolesną próbą rozczesania włosów, które pod wpływem wilgoci
skręciłyby się jeszcze mocniej. Rozglądasz się, by na nikogo nie
wpaść, w końcu teraz rozpoczyna się cały ten rytuał chowania
się za bezpieczną powierzchnią parasoli, która sprawia, że
ludzie stają się na innych jeszcze bardziej ślepi i nieczuli.
Stukot butów o
powierzchnię schodów, z którą wolałabyś się raczej nie spotkać
głównie dlatego, że do najczystszych jednak nie należy. Chwila
oddechu, poprawiasz torbę, która nieprzyjemnie wpija się w ramię,
zostawiając na nim najpewniej czerwoną pręgę. Teraz już można
zwolnić, choć raczej nie dotyczy to reszty mieszkańców miasta.
Pędzą tak, jakby istniało ryzyko, że i tak jedna linia metra
przestanie za chwilę funkcjonować. Odetchnąć więc tak naprawdę
możesz dopiero wtedy, kiedy znajdziesz się już na peronie. Ale i
tu istnieje ryzyko, że zostaniesz wciągnięta w ciasną konstrukcję
chińskiego muru, który w innych okolicznościach uniemożliwia ci
spokojne opuszczenie wagonu. Rozglądasz się, to jedno z twoich
ulubionych zajęć, przyjdzie przecież jeszcze czas na to, aby
brązowymi, dużymi słuchawkami odgrodzić się od reszty świata.
Twój wzrok powoli wędruje po najbliższych sylwetkach. Zmęczone
matki z dziećmi, panowie w garniturach, starsze kobiety z
obowiązkowymi kolorowymi reklamówkami, głośni uczniowie w
czapkach z szerokimi daszkami. Tak jakby nic się tu nie zmieniało,
mimo tego, że to przecież taki kocioł. Jakby wszystko postępowało
według jednego... Zaraz, chwila. Przeniosłaś wzrok na drugą
stronę, czyż nie? Tam, gdzie równie imponująca grupa wierci się
w oczekiwaniu na wyścig ku wolnym miejscom siedzącym. Ściągnęłaś
brwi, marszcząc przy tym czoło w ten sposób, który powinien być
raczej zarezerwowany dla rozwiązywania jakichś poważnych problemów.
Nie zwracasz nawet specjalnej uwagi na to, że właśnie w harmider
dźwięków wdziera się komunikat o wjeździe pociągu. Tylko
patrzysz, tak uważnie patrzysz na tę drugą stronę, gdzie
znajdziesz się znów jutrzejszego poranka, zmierzając do pracy.
Niemożliwe. Oddychaj. To tylko wyraźne podobieństwo, przecież
tyle istotnych rzeczy się nie zgadza... To tylko... Wrażenie?
Mam wrażenie, że nieco
mnie nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz