Suszarka stoi na balkonie
skutecznie psując cały misternie zaplanowany efekt dzikiego ogrodu,
którego obraz powstawał w jej głowie przez dobry tydzień, odkąd
po raz pierwszy obejrzała mieszkanie. Bo jak niby ma się odnaleźć
biały, chybotliwy szkielet między sporych rozmiarów donicą z
cytrusowym drzewkiem, a rozłożystą paprocią? Ja też tego nie
wiem, a tym bardziej Sofia, której zamiłowanie do porządku
niejednego przyprawiłoby o chęć spędzenia przynajmniej miesiąca
na oddziale zamkniętym.
Wzdryga się za każdym
razem, kiedy smętnie zwisający liść podstępnie muska ją w
odsłonięty kark. Nie lubi tego. Uczucia, które sprawia, że ma się
wrażenie, jakby po ciele chodziły maleńkie robaczki. Takie wredne
bestyjki, których nie dostrzegasz, ale aż nazbyt wyraźnie czujesz
na skórze. Masz jedynie ochotę drapać się i drapać, by w końcu
wylądować pod bardzo gorącym prysznicem, który niebezpiecznie
zaczerwienia wrażliwą skórę. Ale i przynosi ulgę. Bo robaczki
zostały pokonane.
W każdym razie...
Zatrzymuje się przed tą nieszczęsną suszarką i już, już widzę
jak odrobinkę unoszą się jej ramiona przy tym wymownym i pełnym
irytacji wdechu. Jak marszczy czoło, patrząc na to, co nazwać
należałoby po prostu praniem, rozwieszonym w artystycznym
nieładzie. Tak nie może być. Powietrze staje się gęstsze i
trudniej nim oddychać, kiedy cała kolekcja męskich skarpet nie
znajduje się po jednej stronie, na krótszym skrzydełku suszarki.
Kiedy beżowe nie znajdą się obok beżowych, a brązowe nie zostaną
sparowane z brązowymi. Czasem mam wrażenie, że przez fakt, iż
bokserki zajmują główną przestrzeń, jej włosy automatycznie
skręcają się jeszcze bardziej, jakby dotarł do nich wyjątkowo
silny ładunek. I można by się zastanawiać, o co właściwie
chodzi w każdym kolejnym ruchu drobnych i bladych dłoni, które z
uporem maniaka przewieszają męską bieliznę na jedną stronę, by
pozostałe miejsce zająć wyłącznie czarnymi bluzkami, sukienkami,
trykotami... Wszystko musi wisieć równo, bez najmniejszej fałdy,
choć przecież nie obędzie się bez cotygodniowego rytuału
prasowania, który znów zajmie jej całe sobotnie popołudnie.
- ...praszam –
mruknięcie poprzedzone było zgrzytnięciem klucza w opornym zamku i
nieco zbyt ostentacyjnym jak na mój gust zatrzaśnięciem drzwi.
Wysoki, młody mężczyzna
zatrzymuje się w progu balkonu, przybierając teraz pozę
przedszkolaka, który sam nie wie czy powinien czekać na wymierzenie
kary, czy też może jednak lepiej od razu się ulotnić i liczyć na
to, że konsekwencje jakoś go ominą.
Nie mógł nic poradzić
na fakt, że zawsze zapominał o tym rygorze dotyczącym prania. Bo
przecież chyba istotniejsze jest to, aby je po prostu wyciągnąć z
pralki i przetransportować tam, gdzie wyschnie, a nie całe te
odzieżowe puzzle. Dla niego to było oczywiste, podejrzewam że i
dla wielu innych osób również. Ale to nie z tymi wieloma osobami
dzielił przestrzeń, a z tą chudą rudą dziewczyną, która
dopiero po opróżnieniu miski, odwróciła się w jego stronę, aby
z bardzo śmiesznym akcentem powiedzieć:
- Dzień dobry, jak ci
minął dzień?
Nie mogła się
przyzwyczaić do tego, że kiedy zadawała to pytanie, jej polscy
znajomi zawsze mieli do wymienienia całą litanię krzywd, które
ich spotkały. Jerzy był jednak inny pod tym względem i ograniczał
się do zwyczajowego „dobrze/spoko/w normie/padam na twarz”, a
większość z tych odpowiedzi wpisałaby się w konwenanse, których
jeszcze jakiś czas temu wszyscy w towarzystwie Sofii pilnowali.
Zresztą, Jerzy na ogół za wiele nie mówił, chyba że wpadał w
trans przy jednej z tych swoich teorii wyniesionych wprost z
laboratorium na uczelni. Poza tym, był jednym z tych ludzi, którzy
cały sens myśli jaką chcieli przekazać, zamykał w jednym zdaniu.
Konkretnym, nie zawsze krótkim, ale jednak daleko temu było do
elaboratów, które ja snułam w ramach odpowiedzi na najprostsze
pytania.
- Herbaty? - jeden krótki
wyraz wpasować było można w opcję „zanim zasnę, postaram się
nie odwodnić”.
Skierował swoje kroki w
stronę otwartej kuchni, w której było niesamowicie jasno
niezależnie od pory dnia i roku. Podobało mu się to, musiał
przyznać. Tak samo jak fakt, że było tu zaskakująco cicho i nikt
nie właził mu pod nogi. Przecież wystarczył jedynie krótki
weekend w domu, aby powoli zaczynał mieć wrażenie, że przez
wrzaski rozbestwionych dzieciaków pewnie nie tylko ekspresowo
osiwieje, ale i wyłysieje już chwilę później. Wystarczyło
jednak spojrzeć na niego z boku, albo chociaż posłuchać jak
opowiadał o swoich rodzinnych stronach i już się wiedziało, że
cenił te swoje cztery młodsze siostry, marudzące o zbiorowe
zaplatanie dobieranych, a już w pięć minut później znudzone
fryzurą i domagające się kłosa. Tak, Jerzy na pierwszy rzut oka
był raczej nudnawym typem. Przystojnym, w miarę, aczkolwiek do tych
tajemniczych gości zarzucających na siebie skórę i patrzących na
ciebie tak, że chciało się tylko więcej, było mu wybitnie
daleko.
Do Sofii akurat to
zupełnie nie docierało. Skupiona na codziennych czynnościach,
mechanicznie rejestrowała obecność Jerzego wtedy, kiedy szykowała
kawę, robiła tosty, albo odmierzała ilość makaronu. Poza tym,
jej myśli krążyły przecież wokół kolejnego układu, tego jak
ważne jest odnalezienie się w grupie tancerzy, z których to niemal
każdy miał aspiracje na bycie wielką jednostką, ale już
niekoniecznie zamierzał się starać o idealne zharmonizowanie
własnego ciała z ciałami reszty zespołu. Jej czoło marszczyło
się, gdy planowała następną lekcję dla przedszkolaków, wśród
których czasem widziała dziewczynki o tak samo dużych i
wystraszonych zielonych oczach jak jej własne. I mówiących z tym
śmiesznym akcentem, który powstał na bazie ich ojczystego języka
i tłoczonego do głowy od wczesnych miesięcy życia francuskiego.
Nie usiadła. Ani wtedy,
gdy woda w dwóch dużych kubkach przybierała ciemnobursztynowy
odcień, ani też wtedy kiedy dla zbicia temperatury napoju, Jerzy
swoim zwyczajem sięgnął po butelką ze schłodzoną wodą i z
impetem wpakował po sporej porcji do świeżo zaparzonej herbaty.
Barbarzyństwo? Sofia już się przyzwyczaiła, poza tym oszczędzało
to czas i niemal do zera eliminowało możliwość, że skupiając
uwagę na czymś innym, zapomni o herbacie, która miała się
przecież tylko wystudzić, a znów zamieniła się w lodowatą
zawiesinę, której nawet podgrzanie nie mogło pomóc. Objęła
kubek dłońmi, chociaż pora roku daleka była od zapotrzebowania na
grzanie rąk. Zresztą, chłód był zawsze czymś przyjemnym, nie
powodował tak jak gorąca kąpiel, że serce zaczynało szaleć, a
świat przed oczami niebezpiecznie zmieniać swoje położenie o
powoli pogłębiające się czterdzieści pięć stopni.
Cisza w kuchni koiła.
Myśli mogły wtedy swobodnie płynąć, albo też niemal zupełnie
się wyciszyć, by zawiesić wzrok na którymś z obrazków
zdobiących ścianę czy półce, którą należałoby wreszcie
przetrzeć, tyle że przecież żadne z nich nie miało na to czasu.
Nie potrzebowali słów.
On wiedział bardzo dobrze, że nie trzeba słodzić jej herbaty,
chyba że akurat zrezygnowali z obiadu, a poziom cukru domagał się
chociaż znikomej pożywki. Ona wiedziała, że napój większy niż
standardowe 250 ml wymaga przynajmniej trzech łyżeczek. Koniecznie
białego, bo brązowy jego zdaniem zmienia w dziwaczny sposób smak
naparu. Nieakceptowalny dla niego. Dla niej jedyny możliwy.
Po chwili już go nie
było. Rudowłosa nikomu nie przyznałaby się do tego, że chwile
dzielone przy torebce zalanej wrzątkiem aż do tej pory są dla niej
małą konkurencją. Czego by jednak nie robiła, nie umiała tak
szybko jak on poskromić zawartości kubka, która wypełniała jej
żołądek dziwacznym jak na płyn ciężarem.
Puste naczynia lądują w
zmywarce. Oszczędność czasu, jak głoszą slogany. O łyżeczkach
w zlewie znów się zapomniało. To taka mała plaga. Do człowieka
dociera dopiero wtedy, kiedy okazuje się, że trzeba kawę zamieszać
widelcem, bo przegródka w szufladzie znów pusta.
W mieszkaniu o jedną
osobę więcej. A cisza ta sama.
Zaczynamy bez ekscesów.
Od herbaty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz