14.07.2013

01. Herbata.

Suszarka stoi na balkonie skutecznie psując cały misternie zaplanowany efekt dzikiego ogrodu, którego obraz powstawał w jej głowie przez dobry tydzień, odkąd po raz pierwszy obejrzała mieszkanie. Bo jak niby ma się odnaleźć biały, chybotliwy szkielet między sporych rozmiarów donicą z cytrusowym drzewkiem, a rozłożystą paprocią? Ja też tego nie wiem, a tym bardziej Sofia, której zamiłowanie do porządku niejednego przyprawiłoby o chęć spędzenia przynajmniej miesiąca na oddziale zamkniętym.
Wzdryga się za każdym razem, kiedy smętnie zwisający liść podstępnie muska ją w odsłonięty kark. Nie lubi tego. Uczucia, które sprawia, że ma się wrażenie, jakby po ciele chodziły maleńkie robaczki. Takie wredne bestyjki, których nie dostrzegasz, ale aż nazbyt wyraźnie czujesz na skórze. Masz jedynie ochotę drapać się i drapać, by w końcu wylądować pod bardzo gorącym prysznicem, który niebezpiecznie zaczerwienia wrażliwą skórę. Ale i przynosi ulgę. Bo robaczki zostały pokonane.
W każdym razie... Zatrzymuje się przed tą nieszczęsną suszarką i już, już widzę jak odrobinkę unoszą się jej ramiona przy tym wymownym i pełnym irytacji wdechu. Jak marszczy czoło, patrząc na to, co nazwać należałoby po prostu praniem, rozwieszonym w artystycznym nieładzie. Tak nie może być. Powietrze staje się gęstsze i trudniej nim oddychać, kiedy cała kolekcja męskich skarpet nie znajduje się po jednej stronie, na krótszym skrzydełku suszarki. Kiedy beżowe nie znajdą się obok beżowych, a brązowe nie zostaną sparowane z brązowymi. Czasem mam wrażenie, że przez fakt, iż bokserki zajmują główną przestrzeń, jej włosy automatycznie skręcają się jeszcze bardziej, jakby dotarł do nich wyjątkowo silny ładunek. I można by się zastanawiać, o co właściwie chodzi w każdym kolejnym ruchu drobnych i bladych dłoni, które z uporem maniaka przewieszają męską bieliznę na jedną stronę, by pozostałe miejsce zająć wyłącznie czarnymi bluzkami, sukienkami, trykotami... Wszystko musi wisieć równo, bez najmniejszej fałdy, choć przecież nie obędzie się bez cotygodniowego rytuału prasowania, który znów zajmie jej całe sobotnie popołudnie.
- ...praszam – mruknięcie poprzedzone było zgrzytnięciem klucza w opornym zamku i nieco zbyt ostentacyjnym jak na mój gust zatrzaśnięciem drzwi.
Wysoki, młody mężczyzna zatrzymuje się w progu balkonu, przybierając teraz pozę przedszkolaka, który sam nie wie czy powinien czekać na wymierzenie kary, czy też może jednak lepiej od razu się ulotnić i liczyć na to, że konsekwencje jakoś go ominą.
Nie mógł nic poradzić na fakt, że zawsze zapominał o tym rygorze dotyczącym prania. Bo przecież chyba istotniejsze jest to, aby je po prostu wyciągnąć z pralki i przetransportować tam, gdzie wyschnie, a nie całe te odzieżowe puzzle. Dla niego to było oczywiste, podejrzewam że i dla wielu innych osób również. Ale to nie z tymi wieloma osobami dzielił przestrzeń, a z tą chudą rudą dziewczyną, która dopiero po opróżnieniu miski, odwróciła się w jego stronę, aby z bardzo śmiesznym akcentem powiedzieć:
- Dzień dobry, jak ci minął dzień?
Nie mogła się przyzwyczaić do tego, że kiedy zadawała to pytanie, jej polscy znajomi zawsze mieli do wymienienia całą litanię krzywd, które ich spotkały. Jerzy był jednak inny pod tym względem i ograniczał się do zwyczajowego „dobrze/spoko/w normie/padam na twarz”, a większość z tych odpowiedzi wpisałaby się w konwenanse, których jeszcze jakiś czas temu wszyscy w towarzystwie Sofii pilnowali. Zresztą, Jerzy na ogół za wiele nie mówił, chyba że wpadał w trans przy jednej z tych swoich teorii wyniesionych wprost z laboratorium na uczelni. Poza tym, był jednym z tych ludzi, którzy cały sens myśli jaką chcieli przekazać, zamykał w jednym zdaniu. Konkretnym, nie zawsze krótkim, ale jednak daleko temu było do elaboratów, które ja snułam w ramach odpowiedzi na najprostsze pytania.
- Herbaty? - jeden krótki wyraz wpasować było można w opcję „zanim zasnę, postaram się nie odwodnić”.
Skierował swoje kroki w stronę otwartej kuchni, w której było niesamowicie jasno niezależnie od pory dnia i roku. Podobało mu się to, musiał przyznać. Tak samo jak fakt, że było tu zaskakująco cicho i nikt nie właził mu pod nogi. Przecież wystarczył jedynie krótki weekend w domu, aby powoli zaczynał mieć wrażenie, że przez wrzaski rozbestwionych dzieciaków pewnie nie tylko ekspresowo osiwieje, ale i wyłysieje już chwilę później. Wystarczyło jednak spojrzeć na niego z boku, albo chociaż posłuchać jak opowiadał o swoich rodzinnych stronach i już się wiedziało, że cenił te swoje cztery młodsze siostry, marudzące o zbiorowe zaplatanie dobieranych, a już w pięć minut później znudzone fryzurą i domagające się kłosa. Tak, Jerzy na pierwszy rzut oka był raczej nudnawym typem. Przystojnym, w miarę, aczkolwiek do tych tajemniczych gości zarzucających na siebie skórę i patrzących na ciebie tak, że chciało się tylko więcej, było mu wybitnie daleko.
Do Sofii akurat to zupełnie nie docierało. Skupiona na codziennych czynnościach, mechanicznie rejestrowała obecność Jerzego wtedy, kiedy szykowała kawę, robiła tosty, albo odmierzała ilość makaronu. Poza tym, jej myśli krążyły przecież wokół kolejnego układu, tego jak ważne jest odnalezienie się w grupie tancerzy, z których to niemal każdy miał aspiracje na bycie wielką jednostką, ale już niekoniecznie zamierzał się starać o idealne zharmonizowanie własnego ciała z ciałami reszty zespołu. Jej czoło marszczyło się, gdy planowała następną lekcję dla przedszkolaków, wśród których czasem widziała dziewczynki o tak samo dużych i wystraszonych zielonych oczach jak jej własne. I mówiących z tym śmiesznym akcentem, który powstał na bazie ich ojczystego języka i tłoczonego do głowy od wczesnych miesięcy życia francuskiego.
Nie usiadła. Ani wtedy, gdy woda w dwóch dużych kubkach przybierała ciemnobursztynowy odcień, ani też wtedy kiedy dla zbicia temperatury napoju, Jerzy swoim zwyczajem sięgnął po butelką ze schłodzoną wodą i z impetem wpakował po sporej porcji do świeżo zaparzonej herbaty. Barbarzyństwo? Sofia już się przyzwyczaiła, poza tym oszczędzało to czas i niemal do zera eliminowało możliwość, że skupiając uwagę na czymś innym, zapomni o herbacie, która miała się przecież tylko wystudzić, a znów zamieniła się w lodowatą zawiesinę, której nawet podgrzanie nie mogło pomóc. Objęła kubek dłońmi, chociaż pora roku daleka była od zapotrzebowania na grzanie rąk. Zresztą, chłód był zawsze czymś przyjemnym, nie powodował tak jak gorąca kąpiel, że serce zaczynało szaleć, a świat przed oczami niebezpiecznie zmieniać swoje położenie o powoli pogłębiające się czterdzieści pięć stopni.
Cisza w kuchni koiła. Myśli mogły wtedy swobodnie płynąć, albo też niemal zupełnie się wyciszyć, by zawiesić wzrok na którymś z obrazków zdobiących ścianę czy półce, którą należałoby wreszcie przetrzeć, tyle że przecież żadne z nich nie miało na to czasu.
Nie potrzebowali słów. On wiedział bardzo dobrze, że nie trzeba słodzić jej herbaty, chyba że akurat zrezygnowali z obiadu, a poziom cukru domagał się chociaż znikomej pożywki. Ona wiedziała, że napój większy niż standardowe 250 ml wymaga przynajmniej trzech łyżeczek. Koniecznie białego, bo brązowy jego zdaniem zmienia w dziwaczny sposób smak naparu. Nieakceptowalny dla niego. Dla niej jedyny możliwy.
Po chwili już go nie było. Rudowłosa nikomu nie przyznałaby się do tego, że chwile dzielone przy torebce zalanej wrzątkiem aż do tej pory są dla niej małą konkurencją. Czego by jednak nie robiła, nie umiała tak szybko jak on poskromić zawartości kubka, która wypełniała jej żołądek dziwacznym jak na płyn ciężarem.
Puste naczynia lądują w zmywarce. Oszczędność czasu, jak głoszą slogany. O łyżeczkach w zlewie znów się zapomniało. To taka mała plaga. Do człowieka dociera dopiero wtedy, kiedy okazuje się, że trzeba kawę zamieszać widelcem, bo przegródka w szufladzie znów pusta.
W mieszkaniu o jedną osobę więcej. A cisza ta sama.



Zaczynamy bez ekscesów. Od herbaty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz